Sterling siedział rozłożony na kanapie
w salonie, przerzucając z dziecięcą fascynacją programy w telewizji. Ekran
przypominał kalejdoskop – mienił się milionami kolorów, co sekundę
przeobrażającymi się w inną barwę.
Laura dyskretnie weszła do pokoju. Niepewnie
usiadła na fotelu obok kanapy.
Blondyn kątem oka zbadał przestrzeń
wokół siebie, zaniepokojony nagłym ruchem w pomieszczeniu. Zorientowawszy się,
że nieopodal niego siedzi szatynka, automatycznie podniósł się z kanapy do
pozycji, jaka przystoi gościowi. Usiadł.
- Oh, daj spokój! – zareagowała,
nieśmiało się śmiejąc.
Chłopak rozluźnił się lekko na te
słowa, ale pozycji nie zmienił. Po prostu czuł, że tak nie wypada.
Znał Susan bardzo dobrze. Był stałym
bywalcem w jej domu, ze względu na to, że opiekowała się Rossem, jego
najlepszym przyjacielem. Starsze panie mają tendencję do gromadzenia jak
największej liczby dzieciaków na swoim podwórku, więc radością dla Susan było,
gdy Sterling przychodził pobawić się z jej, jak mawiała, Rossym. Poza tym,
rodzina Knightów mieszkała zaledwie dwa domy dalej.
W pokoju panowała cisza, przerywana od
czasu do czasu cichym pomrukiem włączonego telewizora. Na ekranie widniała
spora porcja produktów spożywczych i starszy pan, najwidoczniej kucharz,
zamieniający poszczególne elementy gastronomii w spójną całość.
- Oglądasz to? – zapytała Laura. Jej
głos był stłumiony, ledwo słyszalny.
- Chyba nie... Włączyć coś innego? –
odparł.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko –
uśmiechnęła się – i daj głośniej, jeśli możesz.
- Jasne.
Ekran jeszcze przez kilka sekund
przeskakiwał pomiędzy obrazami, aż zatrzymał się na jakimś teleturnieju,
najprawdopodobniej America’s Got Talent. Zbliżenie padło na chłopaka, który
właśnie śpiewał. Na oko miał gdzieś z dwadzieścia lat.
- Niesamowity głos – zachwyciła się
szatynka.
- Myślę, że słyszałaś lepsze – odpowiedział
po chwili milczenia – ale zgadzam się, jest dobry.
- Więc kto według ciebie jest lepszy?
– zagadnęła zaciekawiona.
- Ross. – Odpowiedź była
natychmiastowa, nawet się nad nią nie zastanowił.
Laura, nieco speszona, spuściła wzrok.
Nie odpowiedziała.
- A to ci numerant! – żachnął się
Sterling. – Czci cię niczym boginię, ale zaśpiewać, nie zaśpiewa. – Chłopak
pokręcił z rozbawieniem głową. – Nie wierzę w niego.
- Może jednak nie czci mnie tak, jak
myślisz – powiedziała niepewnie. W jej głosie słychać było zwątpienie zmieszane
ze smutkiem.
- Niech ci nawet do głowy nie
przyjdzie, że mu na tobie nie zależy! – uniósł się blondyn. – W życiu nie
widziałem go takiego. Stałaś się częścią jego życia... Ba! Całym jego życiem w
tak krótkim czasie, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak będzie
funkcjonował, gdy ciebie zabraknie – powiedział. Po chwili zdał sobie sprawę ze
swoich słów. – To znaczy, nie zrozum mnie źle, poradzi sobie. Będzie czekał,
tylko że... – zająknął się. – On cię bardzo kocha, wiesz? – zakończył
zrezygnowany.
- Mówił ci to?
- Nie musiał. Widzę. – Sterling
uśmiechnął się ciepło do dziewczyny. – Znam go od dzieciaka, Lauro. Nikt
jeszcze nie był dla niego tak ważny, jak ty. Uwierz mi.
Po policzku szatynki spłynęła
pojedyncza łza. Otarła ją szybko, mając nadzieję, że blondyn tego nie
spostrzegł.
Zauważył. Podszedł do niej i objął ją
delikatnie ramieniem. Uśmiechnął się krzepiąco.
- Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi –
szepnął – dacie sobie radę.
- Ja też – załkała.
- Wiem.
Ross wbiegł na posesję pani Marano,
jakby niesiony na skrzydłach. Otworzył zamaszyście drzwi i powędrował wzrokiem
do salonu.
Na kanapie siedziała Laura ze
Sterlingiem. Oglądali wyczyny jakiegoś iluzjonisty, zaśmiewając się z kolejnych
królików wypadających z kapelusza magika.
Blondyn uśmiechnął się pobłażliwie i
podreptał w ich stronę.
- Wszyscy przyjechali! – powiedział,
usadowiwszy się najpierw w obitym skórą fotelu.
Spojrzenia dwóch nastolatków, zamiast
skupić się na urządzeniu, nagle wwierciły się w niego.
- Myślę, że to pora, abyś w końcu
poznała moją rodzinę – kontynuował Ross, zwracając się tym razem bezpośrednio
do Laury. – Zapraszam cię na rodzinny obiad – uśmiechnął się wesoło.
- Nie, Ross... Powinieneś się z nimi
przywitać, spędzić miło czas. Nie chcę wam przeszkadzać – zająknęła się – a nóż
mnie nie polubią, i co wtedy? Zepsuję wam rodzinne spotkanie – dodała.
- Jesteś niemożliwa! Mam cię jeszcze
prosić? – blondyn udał obrażonego.
- Wstydzę się – wyszeptała.
- Nie daj się prosić, Lau. – Spojrzał
na nią błagalnie. – Na pewno ich polubisz.
Dziewczyna już otwierała usta, aby coś
powiedzieć, zaprzeczyć, lecz zadowolony chłopak jej przerwał.
- Pokochają cię, zobaczysz! – krzyknął
uradowany, po czym przytulił zdezorientowaną szatynkę z całych sił.
- Wybaczcie, że przeszkadzam w tak
ckliwym momencie waszego życia – zaczął rozbawiony sytuacją Sterling – ale
wciąż tutaj jestem. Poza tym, Ross, poczułem się dotknięty twoją obojętnością.
- Przecież ciebie nie będę zapraszał,
stary – parsknął chłopak. – Chyba potrafisz się wprosić – zażartował, posyłając
przyjacielowi kuksańca w bok.
Laura stała oparta o framugę drzwi. W
przedsionku krzątali się dwaj blondyni, przepychając się lekko i podśmiechując
jeden z drugiego. Dziewczyna, przyglądając się czynności zakładania przez
obydwu obuwia na nogi, uśmiechnęła się pod nosem.
Jak dzieci – pomyślała.
Rozbawiony Sterling, założywszy swoje
buty, pożegnał się grzecznie z Laurą, po czym skierował w stronę swojego domu.
Zostali sami.
Ross ucałował dziewczynę w usta, lekko
i płynnie, starając się zawrzeć w tym nieśmiałym geście tyle uczuć i siebie, na
ile pozwalała mu subtelność „przyjacielskiego” pożegnania.
- Do zobaczenia. – rzucił na odchodnym
i z uśmiechem błąkającym się po ustach, wyszedł.
Dochodziła godzina szesnasta.
Szatynka w popłochu zbiegła na dół, w
jednej dłoni trzymając małą, zgrabną torebkę, w drugiej natomiast parę białych
tenisówek. Ładnie, ale niezbyt elegancko ubrana, subtelnie umalowana i z
rozpuszczonymi włosami – prezentowała się tak, jak pragnęła przed rodzicami
swojego... Ukochanego? Przyjaciela? Ukochanego przyjaciela – zdeklarowała się w
myślach.
Spryskała szyję ulubionymi perfumami, nałożyła
na nogi buty i, gotowa do wyjścia, krzyknęła w głąb domu, że wychodzi.
Już miała przekręcać klucz w drzwiach,
gdy ktoś z wewnątrz z rozmachem je otworzył. Laura zachwiała się, ale nie
straciła równowagi. Spojrzała pytająco na zdyszaną babcię.
- Weź to. – Kobieta uśmiechnęła się
ciepło. Wręczyła wnuczce złoty naszyjnik, przedstawiający asymetryczne serce,
przyozdobione abstrakcjami i kryształkami. – Na szczęście.
Dziewczyna przyjrzała się wnętrzu
swojej dłoni z zapartym tchem. W jej oczach skłębiły się łzy.
- Naszyjnik taty. – szepnęła,
dotykając go czule.
- Twoja mama nosiła go na specjalne
okazje. Podobno przynosił jej szczęście.
- Dziękuję, babciu. – Rzuciła się
kobiecie w objęcia, zaciskając dłonie wokół jej szyi. Ucałowała staruszkę,
obdarowawszy ją wpierw pełnym wdzięczności spojrzeniem.
- Leć, bo się spóźnisz. –
odpowiedziała Susan, a uśmiech nie schodził z jej kochanej, delikatnie
oznaczonej starością twarzy.
Szatynka niepewnie zadzwoniła do drzwi.
Przystępując z nogi na nogę, z coraz większym zdenerwowaniem kłębiącym się w
zakamarkach jej mózgu, wyczekiwała, aż w drzwiach ujrzy znajomą jej twarz. Z
sekundy na sekundę wstydziła się coraz bardziej.
Drzwi otworzyły się.
W ich progu stał uśmiechnięty blondyn.
Z tym małym defektem, że to nie był jej blondyn. Co prawda bardzo podobny - równie
przystojny i dobrze zbudowany, z uroczym uśmiechem. Tyle, że wszystko było
trochę mniej. Był nieco wyższy, miał inną fryzurę i nie posiadał takich
dołeczków w uśmiechu, jakie miał Ross, a jego oczy wyrażały odmienną głębię.
Nie było w tym chłopaku najważniejszych cech, które kochała w młodym Lynchu.
Mimo to, uśmiechnęła się na jego
widok. Autentyczność podobieństwa nieznajomego do jej ukochanego biła jej oczy
z takim impetem, że odruchowo nabrała do niego nieprzymuszonej sympatii.
- Laura, prawda? – zapytał chłopak, na
co ona skinęła nieśmiało głową. – Jestem Riker, brat Rossa – uśmiechnął się.
- Cześć. – odpowiedziała szatynka,
odwzajemniając uśmiech blondyna.
- Wchodź, śmiało. Ross pomaga mamie i Rydel
w kuchni – zaśmiał się. – Kogoś musiały w końcu pochłonąć mroczne moce.
Niedługo po jego słowach, Laura
zrozumiała, co Riker miał na myśli.
Ross biegał pomiędzy kuchnią, a
jadalnią, stawiając na stole coraz to nowsze półmiski i tace, zanosząc napoje,
a następnie ponownie się wracając, aby wykończyć pozostałe potrawy. W oczach
miał taki obłęd i zagubienie, że dziewczyna nie była pewna, czy w ogóle
przyuważył jej obecność.
Zaśmiała się pod nosem.
Podeszła niepewnym krokiem do blondyna
i ucałowała go lekko w policzek.
Chłopak wzdrygnął się momentalnie, okręcając
dookoła na pięcie. Zatrzymując po raz kolejny wzrok na delikatnie uśmiechniętej
Laurze, z lekkim opóźnieniem, zdał sobie sprawę z jej przyjścia. Obdarował
dziewczynę promiennym uśmiechem i już unosił ręce, aby objąć ją w powitalnym
geście, gdy coś zaczęło mu ciążyć. Popatrzył kwaśno na spoczywające w jego
dłoniach miski. Bezradny, poruszył ramionami i, z przepraszającym spojrzeniem,
odszedł prędko do kuchni.
Laura ponownie zachichotała.
- Pomóc ci? – Skierowała pytanie do zmierzającego
w jej kierunku Rossa.
- Mogłaś zapytać jakoś tak pięć minut
temu – odsapnął zdyszany – już wszystko pod kontrolą. Usiądziesz?
Szatynka skinęła głową.
Lekko zdenerwowana, usadowiła się przy
stole.
- Cudownie, że w końcu mogę cię
poznać! – powiedziała entuzjastycznie kobieta. – Nawet nie masz pojęcia, jak
jest o tobie głośno w naszym domu – zaśmiała się.
- Mamo, prosiłem... – jęknął zażenowany
blondyn.
- Daj spokój Ross, nie bądź dziecinny!
– skarciła go.
Szatynka uśmiechnęła się promiennie, ówcześnie
wyswobodziwszy się z matczynego uścisku Emily.
- Cała przyjemność po mojej stronie –
odpowiedziała dziewczyna, tym razem ściskając rękę pana Lyncha.
- Myślę, że naszą sielankową gromadkę
już poznałaś. To Rydel – wskazał na swoją jedyną córkę - cud i zbawienie Emily,
jak to ma w nawyku powtarzać po kątach – zażartował David.
Szóstka stojących wokół nastolatków
płci męskiej obruszyła się, gwałtownie chrząkając i prychając.
W pokoju rozległ się szczery śmiech.
- Dalej jest Riker, Rocky, Ryland –
kontynuował, wyliczając kolejno domowników i wskazując na poszczególnie
wymienionych palcem – no i Ell ze Sterlingiem, ale oni wkupili się w rodzinę.
Kolejna fala śmiechu zalała dom
Lynchów. Nawet wymieniona dwójka podrzutków zaczęła się donośnie zaśmiewać.
- No i wszystko jasne – wykrztusiła przez
śmiech Laura.
Ross uśmiechnął się szczerze.
Widok szczęśliwej Laury, w dodatku
otoczonej jego rodziną, napawał go niewyobrażalną radością. Spijał każdy
podniesiony kącik ust szatynki i każdy błysk, jaki pojawił się w jej oku.
Wszystko, czego potrzebował w życiu, miał na wyciągnięcie ręki, w swoim własnym
domu.
Patrzył na nią, pochłoniętą żartami
ojca, wsłuchaną w anegdotki mamy, plotkującą z Rydel, wygłupiającą się z
chłopakami, idealnie wkomponowaną w jego najbliższych. I kiedy tak się jej
przyglądał, coraz mocniej uświadamiał sobie, jak mocno pragnie, aby została
częścią tego wszystkiego, aby została częścią, a nawet całością, jego samego.
Być może czuł nieodpartą chęć nazwania
Laury swoją, choć nie była to kwestia posiadania. Możność bycia obok niej w
każdej sekundzie jego życia, pocieszania i radowania się z nią, kusiła go tak
bardzo, że nie potrafił skupić się na niczym innym. Chciał ją mieć, aby dać jej
wszystko, uszczęśliwiać ją na każdym kroku. Chciał ją mieć, aby samemu sobie
dać wszystko, aby samego siebie uszczęśliwić.
Jakakolwiek myśl by nie przechodziła
przez jego głowę, każda sprowadzała się do jednego – do Laury. Do tego, jak pięknie
funkcjonował świat dzięki niej. Wszystko co robiła, nawet najmniejsza
wykonywana przez nią czynność, wydawała się Rossowi czymś wyjątkowym. Pełnym gracji
i uroku. Piękniejsza od egzystencji Laury była tylko świadomość jej egzystencji
współgrającej z jego. Łączącej się w jedność i spojonej w całość.
Szatynka dyskretnym ruchem ręki musnęła
dłoń Rossa, niczym trzepot skrzydeł motyla, wyrywając go przy tym z głębokiej
zadumy nad jej osobą, odrywając jego nierzeczywisty wzrok od jej ciała.
Delikatnie i płynnie splotła jego palce ze swoimi, posyłając ciepły uśmiech w
stronę złączenia.
Blondyn poczuł przyjemny dreszcz
powoli rozchodzący się po całym ciele.
Laura uniosła wzrok ku górze, wciąż
się uśmiechając.
Ich spojrzenia zetknęły się.
To na pewno była ona.
Witajcie kochani!
W końcu udało mi się skończyć ten
rozdział. Oczywiście trochę później, niżeli planowałam, ponieważ miał się
ukazać w niedzielę, no ale... Usprawiedliwię się tym, co tygryski lubią
najbardziej, czyli nauką. NIGDY NIE IDŹCIE DO LICEUM, tyle wam powiem :)
Za niedogodności z oczekiwaniem na
rozdziały przepraszam i z góry was informuję, że takowe na pewno będą trwały do
początku listopada, jak nie później. Mam teraz dużo spraw na głowie, do czego
dochodzi jeszcze tony nauki, więc tak to będzie wyglądać. Ale mam nadzieję, że
was to nie zrazi i dalej będziecie mnie odwiedzać.
Jeśli chodzi o rozdział... Cóż, nie
jestem pewna, jak go podsumować, więc może zostawię to wam. Oczywiście musiałam
dodać właśnie taką końcówkę, bo dawno nie filozofowałam na temat miłości. Nie
ukrywam, sprawia mi to cholerną satysfakcję i jeszcze większą przyjemność.
Jeśli chodzi o tego typu wyznania, mój ukochany naprawdę nie ma na co narzekać,
hahah :D ale nie o tym teraz!
Standardowo dziękuję także za
komentarze i zachęcam wszystkich czytających, zwłaszcza tych anonimowych, aby w
końcu się ujawnili. Będzie mi miło słyszeć o waszych odczuciach i opiniach.
Nie zamęczam już was. Życzcie mi weny,
na pewno się przyda!
Do napisania, kochaniutcy!