niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział 6

Promienie słoneczne rozświetliły sypialnię, zmieniając kremowy kolor ścian w ciepłą, radosną żółć, upstrzoną czerwonymi od światła kwiatami. Wyglądało to tak, jakby słońce leniwie wlewało się na letnią łąkę – pełną pożółkłej już trawy i dorodnych, soczystych maków.
Na łóżku, zakrywająca zaledwie skrawek brzucha lekką puchową kołdrą, leżała Laura. Przewróciła się na drugi bok, mrucząc coś ospale. Twarz miała całą rumianą, rozgrzana od ciepłoty nakrycia i upalnej temperatury.
Przez uchylone okno wleciał zefir. Zatoczył okrąg wokół pokoju, zatrzymując się na szatynce. Smagnął jej zaróżowione policzki, szczypiąc je delikatnie i owinąwszy ją swoją lekkością, zniknął w czeluściach pomieszczenia.
- Nareszcie jakieś orzeźwienie. – wymamrotała niezrozumiale.
Z ogromnym oporem podniosła się do pozycji siedzącej. Przeciągnęła się, wyginając kręgosłup w łuk, niczym rasowy kot. Przetarła oczy, dokonawszy przy tym naturalnego odruchu ziewnięcia, po czym niechętnie wstała, chwiejnym krokiem zmierzając ku drzwiom wyjściowym.
Szatynka ociągając się, zeszła po schodach.
W kuchni krzątała się już babcia. Wbijała właśnie jajka na rozgrzaną patelnię, na których znajdowała się już posiekana cebula wraz z kiszonym ogórkiem. Kobieta przyprawiła potrawę pieprzem i solą, a następnie, przemieszawszy ją, dodała pokrojonego pomidora i ponownie zanurzyła w jajecznej breji drewnianą łyżkę.
Im bliżej pomieszczenia była Laura, tym wyraźniejszy zapach wznosił się nieopodal jej nosa. Pokonując kolejne kroki, woń śniadania wpadł do jej nozdrzy, napełniając jej ciało swoim aromatem. Natomiast mózg, rozkosznie odurzony, przypomniał żołądkowi, jak bardzo ten powinien być głodny.
- O, Laura, wstałaś! – uśmiechnęła się promiennie babcia. – To cudownie, bo właśnie miałam iść cię budzić. Śniadanie gotowe. – dodała, nakładając wnuczce jej porcję na talerz. To samo uczyniła sobie.
- Dziękuję. – odwzajemniła uśmiech. – Pachnie wspaniale.
Po tych słowach słychać było jedynie stukot widelców o talerze. Kobiety jadły w ciszy, delektując się spożywanym posiłkiem.
Susan przegryzła kromkę chleba, wlepiwszy zaciekawiony, a zarazem nurtujący wzrok w Laurę. Dziewczyna, lekko speszona, spuściła głowę. Wiedziała o czym myśli babcia i przerażała ją szybkość nadchodzącej spowiedzi.
- Babciu – jęknęła szatynka, wciąż utrzymując spojrzenie w zawartości swojego talerza. – Trochę mnie peszysz.
- Wybacz, Lauruniu. – odpowiedziała, zawstydzona swoim nietaktem. – Po prostu... zżera mnie ciekawość. – zniżyła głos tak, że dziewczyna z trudem dosłyszała jej słowa.
- A wie babcia, że ciekawość to najwyższy stopień do piekła? – wybąkała szatynka, zanim zdążyła ugryźć się w język. A co tam, raz się żyje - pomyślała.
Ufała Susan, nawet bardzo. Potrafiła jej się zwierzać z wielu rzeczy, czując przy tym ulgę. Babcia dawała jej takie wsparcie, jakiego nie zaznała od nikogo innego. Pewnie dlatego, że robiła to na swój babciny sposób – i była w tym niezawodna. Lecz nie tutaj tkwił problem. Schody zaczynały się w momencie, gdy rozmowa przebiegała wokół mężczyzn. Szczególnie wokół chłopców, którzy nie byli obojętni Laurze. A Ross Lynch zdecydowanie nie był jej obojętny.
Pomijając Rossa, Laura tylko raz w życiu zadurzyła się w kimś tak mocno. Chłopak ten uczęszczał z nią na zajęcia artystyczne. Za każdym razem, gdy siadał nieopodal jej miejsca, uśmiechał się do niej, wypowiadając krótkie: „Hej Laura” – a ona okropnie się wtedy rumieniła, powtarzając w myślach jego słowa, niczym mantrę.
Lubiła obserwować, jak pochłania go rzeźbiarstwo. Siedział na obrotowym krześle, okręcając się wokół własnej osi - zawsze, gdy potrzebował nagłego natchnienia. Nie wiedziała, jakim cudem to mu pomaga, ale podobało jej się to. Pamiętała, jak próbowała znaleźć taki mały rytuał dla siebie, chociaż tak naprawdę ich nie potrzebowała. Ona po prostu malowała, a efekty swojej twórczości podziwiała, gdy skończywszy, wyrywała się z transu.
Na samo wspomnienie Matthew, Laura uniosła kąciki ust ku górze. Nadal jej się podobał, ale jego obraz zamazywał się w jej wspomnieniach. Brązowe włosy zjaśniały, jakby chłopak zbyt długo przebywał na słońcu, a oczy nabrały odcieniu gorzkiej, nie mlecznej czekolady. Rysy twarzy wyostrzyły się, natomiast uśmiech przybrał inne kształty. Matt nie przypominał już Matta, a kogoś innego.
Oczy szatynki rozbiegły się po całym pomieszczeniu, zupełnie tak, jakby czegoś szukały. Po chwili przystanęły w miejscu, wwiercając się w kilka wyłożonych na staroświeckiej dębowej komodzie ramek ze zdjęciami.
Pierwsza fotografia z brzegu przedstawiała rodziców Laury. Sądząc po pięknej, białej sukni mamy i elegancko odzianym w garnitur ojcu – było to zdjęcie z ich ślubu. Na drugim zdjęciu spoglądała na Laurę matka. Była najprawdopodobniej w jej wieku. Uśmiechała się szeroko, a sterczące w każdą stronę, niesforne czarne loki wypełniały praktycznie cały kadr fotografii.
Laura uśmiechnęła się lekko. Mama była taka podobna do mnie – pomyślała.
Na następnej ramce uśmiechał się krzepko dziadek. Miał już siwe włosy, a twarz naznaczoną zmarszczkami, choć Laura była pewna, że zdjęcie wykonano dobre kilka lat temu. Zaraz obok były dwa zdjęcia dziadostwa, obydwa pokryte czernią i bielą. Jedno – z ich ślubu, a drugie – z trzydziestolecia ich małżeństwa. Dwa lata później dziadek zmarł.
Na to wspomnienie Laura poczuła ukłucie. Widok dwóch bliskich jej osób, które odeszły tak tragicznie, napawał ją żalem. Rany po tak ciężkiej stracie nie znikały szybko, nie mówiąc już o wiecznie zadomowionych w jej sercu bliznach. Dziadek zostawił ją niespełna pięć lat temu, ojciec dołączył do niego trzy lata później. Wspomnienie tych wydarzeń rozdzierało jej duszę, a Laura z trudem powstrzymywała chcący wydobyć się z niej rozpaczliwy jęk.
Skupiła się na kolejnej fotografii, z której szczerzyły się do niej dwie ciemnowłose dziewczynki. Ona wraz ze swoją siostrą, Vanessą, za dziecięcych lat. Następne zdjęcie to dorosła już Vanessa, a jeszcze późniejsze - Laura sprzed roku. I ostatnie, którego nie rozpoznawała. Jakiś blondyn, siedzący na drzewie i uśmiechający się szeroko do obiektywu. Na oko miał jakieś dziesięć, jedenaście lat. Wyglądał zupełnie jak Ross. Zaraz... To na pewno był Ross.
Blond włosy, tęczówki o wyglądzie płynnej gorzkiej czekolady... Co więcej, chłopak nie widniał jedynie na zbiorowisku rodzinnych fotografii pani Marano. Ross był definitywnie obrazem, przez który zamazywało się wspomnienie Matta. Co jeszcze więcej, nie powinno jej to dziwić, skoro tak cudownie spędzili wczoraj czas. Skoro jego usta spoczęły na jej ustach z taką lekkością i czułością, jakby znały się na pamięć. Skoro każda część jej ciała paliła się do kolejnego spotkania z nim, a każda myśl w jej mózgu rozpamiętywała ten delikatny moment uniesienia. Wszystko, co się w niej kryło, aż się rwało, aby móc przy nim być. Wszystko, co było nią, pragnęło jego.
Laura potrząsnęła machinalnie głową, aby wydobyć z siebie wszystkie myśli. Jej oczy spoczęły na wymownym wzroku Susan. Wzroku spragnionym informacji. Informacji, które posiadała ona i które jej dotyczyły.
Westchnęła głośno, wywracając wymownie oczami.
- No co? – burknęła, wyskubując miąższ z kromki.
- Powiedziałam, że nie mówi się „ciekawość to najwyższy stopień do piekła” tylko pierwszy. – odparła babcia, śmiejąc się pod nosem.
- Nie rozumiem.
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – powtórzyła Susan, nie ukrywając już chichotu.
- Moje brzmi lepiej. – skwitowała, wciąż nie podnosząc na babcię wzroku.
- To jak? – zagadnęła babcia, przerywając krótką chwilę trwającej ciszy. – Dowiem się w końcu, jak poszło?
Szatynka milczała. Spodziewała się tego pytania, mimo to, nie wymyśliła wcześniej żadnej wymijającej, ale w miarę inteligentnej wypowiedzi. W głowie miała pustkę.
- W porządku.
- I tyle?
Susan uniosła brwi i niewiadomo było, czy to z powodu zdziwienia, że na tym zakończyła się wypowiedź Laury, czy też z widocznego na pierwszy rzut oka zażenowania i konsternacji.
- No... tyle. – zająknęła się wnuczka. Na jej twarzy wymalowało się zawstydzenie.
- Ok. – kobieta po raz kolejny przerwała panującą między nimi ciszę. – Jak wolisz.
Obydwie dokończyły posiłek, nie zamieniając ze sobą już słowa. Laura odłożyła brudne naczynia do zmywarki, po czym, skrępowana, skierowała się do swojego pokoju. Pokonała pierwsze trzy schodki i przystanęła na nich. Zawahała się. Po chwili odwróciła głowę.
- To była randka. – powiedziała i odeszła, pokonawszy resztę schodów.
Pani Marano już nic na to nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się szeroko do siebie i schowała resztę naczyń do zmywarki.


- Ross, wybierasz się gdzieś?
David siedział na kanapie w salonie i oglądał w telewizorze jeden z kanałów sportowych. Ekran plazmy pokryty był barwą zielonej murawy, a małe, kolorowe kropki przemieszczały się szybko, zmieniając co chwilę pozycję.
Mężczyzna oderwał wzrok od urządzenia, wlepiwszy go w swojego syna. Na jego twarzy wymalowała się ciekawość.
- Do pani Marano, obiecałem jej pomóc. – odkrzyknął chłopak.
- Do pani Marano, mówisz? A nie panny?
- Tato... – jęknął Ross.
- Dobra, już dobra. Tylko żartowałem. – uśmiechnął się ojciec, po czym powrócił do oglądania.
Chłopak uśmiechnął się na myśl, że nie musiał udzielać sprawozdania z wczorajszego dnia – ani ojcu, a tym bardziej matce, która na jego szczęście nie wróciła jeszcze z zakupów. Zadowolony, założył na stopy buty. Otworzywszy frontowe drzwi, aby wyjść, ujrzał w nich mamę. Stała naprzeciw niego, w rękach trzymając dwie duże foliowe torby. Szczerzyła się szeroko, wwiercając spojrzenie w syna.
- Wybierasz się gdzieś? – spytała, a jej uśmiech rozszerzył się jeszcze bardziej, ku zdziwieniu Rossa.
- Taki miałem zamiar. – burknął, próbując wyminąć matkę.
- Tak bez obiadu?
- Zjem u Susan.
- U Susan? – dopytywała zadziornie. – Z Laurą?
- Nie cierpię was. – westchnął, po czym wyszedł z naburmuszoną miną.
W momencie, gdy drzwi się za nim zamknęły, zdołał jeszcze usłyszeć donośny śmiech matki w chórkach własnego ojca. Za co – pomyślał chłopak.


W pokoju panował zupełny chaos. Niepościelone łóżko, kołdra wylewająca się z poszewki, biurko z rozrzuconymi wszędzie różnymi kartkami – zapisanymi lub zamalowanymi, kilka kolorowych długopisów, kredek i różnej grubości ołówków. Podłoga zawalona niewypakowanymi jeszcze ciuchami tak, że widoczne były zaledwie trzy jej maleńkie skrawki i siedząca pośrodku tego bałaganu Laura, próbująca posortować swoje ubrania, z zaciętym wyrazem twarzy.
Nie potrafiła się na niczym skupić. Dokonawszy przy śniadaniu pewnego odkrycia, nie umiała wyzbyć się go z pamięci. Co ten chłopak miał w sobie, że przy nim zanikało dosłownie wszystko, co zdawało się mieć dla niej znaczenie i to całkiem spore. Był przystojny, nawet bardzo. Jego oczy hipnotyzowały ją za każdym razem, gdy go widziała, a uśmiech sprawiał, że sama się uśmiechała. Był sympatyczny, zachowywał się przy niej jak dżentelmen. Był romantyczny, troszczył się o nią, a jego czułość i delikatność, podczas gdy ją obejmował i dotykał nie dawała się ubrać w słowa. Ale co z tego? Wielu jest takich facetów. I tutaj Laura wyłapała błąd. Nie było ich wielu, wręcz przeciwnie – mogłaby zliczyć ich na palcach jednej ręki.
Może się pospieszyliśmy – pomyślała. W końcu znała go dopiero jeden dzień, a on przyćmiewał jej dopływ zdrowego rozsądku. Nie można zakochać się w kimś przez tak krótki czas. Nie można całować się z obcą osobą, ponieważ nagle poczuło się euforyczny przypływ romantyzmu. Nie można i już. Przecież to byłoby bez sensu. Gdyby każdy tak robił, nie byłoby szczęśliwych związków i długich, owocnych małżeństw. Tak po prostu nie wypada. Duszy człowieka nie poznasz w kilka godzin. Nie będziesz wiedział, jaką pije kawę, albo w jaki sposób się uśmiecha, gdy się denerwuje. Nie zobaczysz wtedy, ile razy się perfumuje, zanim wyjdzie z domu, ani nie rozpoznasz, gdy smutek będzie wydzierał dziurę w jego sercu. Do takich rzeczy trzeba dojrzeć, rozpoznać je na przestrzeni lat. Na to trzeba sobie, wbrew pozorom, zapracować.
A ona tego nie zrobiła. Ross wtargnął w jej życie tak szybko, jak szybko biło jej serce, gdy go widziała. Skradł jej pocałunek i prawdopodobnie też serce – natomiast ona nie zaprzeczała. Chciała, aby ją okradł, chciała należeć do niego. Pragnęła trzymać go codziennie za rękę, pragnęła czuć jego palce na swojej skórze i jego usta na swoich wargach. Pragnęła go jak diabli, chociaż świadomość, że nie powinna, przebijała się ociężale, pnąc wciąż wzwyż. Chyba się łudziła, że uda jej się powstrzymać jej pragnienia. Ale podświadomość lubi czasem płatać nam figle.
- Nie przeszkadzam?
Laura automatycznie podskoczyła na dźwięk tego głosu. Melodyjny, seksowny baryton, kurczowo trzymający się jej serca, delikatnie muskający jej uszy.
- Nie, oczywiście, że nie. – odpowiedziała szybko. Miała nadzieję, że długo nie zwlekała z odpowiedzią. – Wybacz za bałagan, ale niespecjalnie spodziewałam się teraz gości. – uśmiechnęła się niemrawo.
Podniosła wzrok. Ich oczy się spotkały. Wszystkie decyzje, które rozważała do tej pory – rozwiały się, jakby były dmuchawcem rozpostartym na wietrze.
- To moja wina, powinienem cię uprzedzić. Tylko.. że nie miałem jak. – zająknął się blondyn, spuściwszy wzrok do dołu.
- Zapomniałam ci dać mój numer! Okropnie cię przepraszam, Ross. Nie myślałam o tym wtedy. – ostatnie zdanie wypowiadała coraz to bledszym szeptem.
- Nie martw się, ja też nie skupiałem się na tym za bardzo. – uśmiechnął się promiennie. Dziewczyna odwzajemniła gest.
- Usiądź sobie gdzieś, a ja to szybko sprzątnę. – powiedziała, rozglądając się wokół. Wszędzie były porozwalane ciuchy. – Jeśli oczywiście jest gdzie. – dodała, zażenowana sytuacją, w jakiej się znalazła.
- Pomogę ci. – odparł, zatrzymawszy dłonie na jednej z sukienek. Zerknął na nią, a kąciki jego ust podniosły się. – Podoba mi się.
Laura posłała blondynowi nieśmiały uśmiech. Odłożyła złożoną już bluzkę na kupkę, po czym wzięła do ręki kolejną, starannie ją składając.
- Sukienki idą na wieszak. – powiedziała cicho. – Jeśli masz ochotę, pozawieszaj je razem z kurtkami, a ja dokończę resztę.
- Tak jest! – zasalutował, przyłożywszy dwa złączone palce do czoła.


- Myślę, że to by było na tyle. - skwitowała Laura, przyglądając się czystemu już pokojowi. – Dziękuję za pomoc. – zwróciła się do blondyna, obdarowując go uśmiechem.
- Do usług. – odparł, puszczając dziewczynie oczko.
- Jakieś propozycje? – zapytała, przerywając chwilę panującej ciszy. Chłopak potrząsnął przecząco głową, ramiona opadły mu bezsilnie. – W takim razie... – zamyśliła się. – Może spacer?
- Chętnie. - Ross uśmiechnął się perliście.


Szli, rozprawiając na tematy, które tylko nasuwały im się na język. Nie przestawali ze sobą rozmawiać, zupełnie tak, jakby znali się od dziecka. Jakiegokolwiek tematu podjęła się jedna ze stron, druga odnajdywała się w nim doskonale. Wydawałoby się, że rozumieją się bez słów.
Obydwoje przystanęli. Usiedli na skale i pogrążyli się w milczeniu. Stopy zagrzebali w rozgrzanym piasku, a słońce delikatnie ogrzewało ich ciała. Wokół panował spokój i cisza. Jedynym odgłosem, który koił ich uszy, był szum rozbijających się o brzeg fal, toczący echem po skalnym półokręgu. Nad nimi unosił się zapach słonawej morskiej wody.
- Kiedy tu przyjechałam, było to pierwsze miejsce, w jakim się zatrzymałam. Coś niesamowitego. – wyszeptała. Przymknęła oczy i odchyliła głowę. Wzięła głęboki wdech, aby morski zapach wypełnił jej nozdrza.
- Jak byłem mały, rodzice często zabierali nas na plażę. Pamiętam, że raz okropnie się na nich obraziłem. Chciałem, aby mieli nauczkę i uciekłem. Po chwili znalazłem się tutaj. Usiadłem, jeszcze bardziej rozochocony po biegu i zacząłem płakać. – zaśmiał się blondyn. – Teraz nawet nie pamiętam, o co mi wtedy chodziło, ale to nic. Dzięki temu zdobyłem miejsce, z którym dzielę każdą drobnostkę – swoje smutki i radości. Nie dziwię się, że spodobało ci się to miejsce. – dodał, uśmiechając się szeroko do towarzyszki.
- Ukradłam ci tajną kwaterę? – zachichotała, unosząc brwi do góry.
- Myślę, że jakoś uda mi się z tym pogodzić. – zawtórował jej chłopak.
Po raz kolejny zapadła między nimi cisza. Cisza, która nie potrzebowała niczego, tylko siebie nawzajem. Cisza, która była swobodna sama z siebie.
- Nie uważasz, że za bardzo się pospieszyliśmy? – spytała cicho szatynka.
- A ty? – odpowiedział, próbując wyłapać jej spojrzenie.
- Nie wiem. – odszepnęła. – Może powinniśmy pozwolić się temu rozwijać swobodnie, ale powoli?
- Żałujesz, prawda? – jego twarz była zbolała, zmartwiona.
- Nie, a ty?
- Jesteś najlepszym, co spotkało mnie w życiu. – uśmiechnął się lekko. – Boisz się wyjazdu, prawda? – dodał po chwili.
- Szczerze mówiąc, nie myślałam o tym.. – odparła smutno, lekko zakłopotana tym spostrzeżeniem.
- Więc nie myśl. Jesteśmy tutaj razem, teraz – i to się liczy.
Jego uśmiech był szczery i ciepły, dodawał jej otuchy, chociaż to nie serce Laury nagle stało się ciężkie. To on się tego bał. Nie uważał, że się pospieszyli. Uwielbiał na nią patrzeć. Wszystkie części jego ciała chciały upajać się jej ciałem, a każda komórka w jego mózgu pragnęła pogłębiać więź między nimi, poznać jej sekrety i być dla niej oparciem. Zadurzył się w niej po uszy i nie bał się do tego przyznać. Bał się, że kiedy ona wyjedzie, on straci siebie. Że poza nią nie odnajdzie już swojego świata, a wszystko przestanie mieć już dla niego sens. Bał się, że nie będzie mógł normalnie funkcjonować, że nie doczeka się ich hucznego, szczęśliwego zakończenia. Bał się ją stracić, ponieważ ona była jego wszystkim. Tak, była jego wszystkim w zaledwie jeden dzień. I on był tego pewien, jak jeszcze niczego innego w życiu.
- Hej... – szepnęła. Uniosła jego podbródek do góry, tak, aby ich oczy się spotkały. Spojrzenie miał szklane, a usta wykrzywione w wielkim grymasie bólu. – Jesteśmy tutaj razem, teraz – i tylko to się liczy. – pocałowała go w czubek nosa. – Głowa do góry, będzie dobrze. – uśmiechnęła się.
Blondyn odwzajemnił jej uśmiech, unosząc lekko kąciki ust ku górze. Przytulił ją mocno – zupełnie tak, jakby nigdy nie miał jej puścić. Napawał się zapachem jej skóry, zmieszanym z cudowną wonią perfum. Była teraz jego.
- Głodna? – zapytał, spoglądając głęboko w jej oczy. Na jego twarzy malowała się autentyczna troska.
- Jak cholera. – zaśmiała się, ponownie wtulając w ciepły tors blondyna.


Witajcie kochani!
Wiem, że zwlekałam z napisaniem tego rozdziału i wybaczcie mi to. Uwielbiam pisać i kiedy się do tego zabiorę to ciężko mi przestać, a godziny przemijają mi z szybkością światła, ale bardzo trudno mi się za to wziąć, kiedy trzeba.
Teraz zaczyna się rok szkolny i mam nadzieję, że uda mi się was nie zaniedbywać, ale z góry mi wybaczcie, jeśli nie zawsze zakończę swoje starania powodzeniem. Proszę was o wyrozumiałość.
Dziękuję za wszystkie komentarze i opinie. One bardzo motywują – im więcej jest czytelników, i to zadowolonych, tym bardziej staram się utrzymać poziom, a nawet go polepszać. Jesteście świetni i bardzo się cieszę, że mnie wspieracie.
Do napisania za niedługo, mam nadzieję! :)

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział 5

Każda sekunda wydawała się być godziną w cudownym i błogim momencie zatracenia. W momencie, który niechętnie zmierzał ku końcowi. Pocałunki stawały się delikatniejsze, mimo wciąż namiętnej atmosfery. Burza emocji nadal wisiała w powietrzu.
Ross czule objął Laurę, zanurzając nos w jej włosach. Czuł zapach jej malinowego szamponu, co spowodowało, że kąciki jego ust automatycznie uniosły się ku górze. Ona natomiast, wtulona w jego ciepły tors, czuła się niezwykle bezpiecznie. Wdychała jego perfumy z takim impetem, jakby był zwykłą imaginacją. Objęła go mocniej.
- Chcesz mnie udusić? – zaśmiał się cicho, całując dziewczynę w czoło.
Laura, z grymasem na ustach, poluźniła uścisk. Odchyliła głowę tak, aby mogła spojrzeć na chłopaka. Uśmiechał się do niej szeroko, wpatrując się w nią tak intensywnie i z taką czułością, jakby była największym skarbem świata.
- Przepraszam. – wybąkała, lekko się przy tym rumieniąc.
- Wiesz... – zagadnął blondyn, wciąż się uśmiechając. – Możesz częściej mnie tak dusić.
- Z wielką chęcią. – wypowiedziawszy te słowa, szatynka ponownie zatopiła się w ramionach Lynch’a.
Blondyn uśmiechnął się jeszcze szerzej, podśmiechując się.
Nagle Laura poczuła, jak jej nogi odrywają się od ziemi. Zaskoczona, rozglądnęła się na boki, lecz jedyne, z czym się spotkała, to rozbawione spojrzenie Rossa. Chłopak trzymał ją mocno w objęciach, idąc powolnym krokiem na rozłożony pod murem koc. Szatynka, nic nie mówiąc, wtuliła się bardziej w blondyna, pozwalając mu, donieść się do celu.
Ross ułożył towarzyszkę na kocu, po czym usiadł obok niej, ocierając się przy tym o jej ramię. Otworzył wiklinowy koszyk i zaczął wyciągać z niego talerzyki i jedzenie. Rozpromieniona Laura, chwyciła do ręki nektarynkę i z prędkością światła wbiła się w nią zębami. Słodki owoc wypełnił jej usta, napawając jej podniebienie pełnią smaku.
- Głodna? – zagadnął blondyn, bacznie przyglądając się dziewczynie.
- Potwornie! – żachnęła się Laura, wlepiając oczy w kawowe naleśniki.
Chłopak zaśmiał się radośnie i obdarowawszy szatynkę pobłażliwym spojrzeniem, nałożył jej porcję naleśników. Następnie polał je syropem klonowym, posypał garścią malin i ze szczerym uśmiechem na ustach – wręczył talerz dziewczynie.
Laura nie czekając ze spożyciem posiłku na Rossa, zaczęła pałaszować danie. Po zaledwie trzech minutach talerz był zupełnie pusty. Szatynka dopiero teraz, po napełnieniu żołądka, zorientowała się, że jej towarzysz jeszcze niczego nie tknął.
- Dlaczego nic nie jesz? – spytała zaciekawiona.
- Ponieważ lubię patrzeć, jak ty jesz. – odpowiedział, a jego usta wykrzywił uśmiech.
Zarumieniona szatynka spuściła szybko wzrok i zabrała się do nakładania posiłku dla Rossa. Dobrawszy wszystko tak, aby porcja chłopaka była większa – podała mu talerzyk. Wzięła do ręki jedną z kanapek. Niepewnie podniosła głowę, aby znalazła się na równi z twarzą blondyna. Chłopak patrzył się na nią uśmiechnięty, ale nic nie powiedział. Zaczął konsumować jedzenie.
- Myślałaś może o studiach artystycznych? – zapytał chłopak, przerywając nagle ciszę. – No wiesz... O malarstwie.
- Tak. Myślałam o tym nie raz. – odparła po chwili namysłu Laura. – Ale to bez znaczenia. Takie głupie dziecięca marzenia, sam rozumiesz.
- Może i są to dziecięce marzenia, ale na pewno nie głupie. Masz wielki dar, który pielęgnujesz, no i kochasz to, co robisz. Czy to nie powinno wystarczyć, abyś podjęła taką decyzję?
- W mojej rodzinie? Nie. - powiedziała, mieszając w głosie smutek z żalem. – Moja matka jest przeciwna takim planom na życie. Uważa, że: „prawdziwą i szlachetną pracą jest taka praca, w której człowiek musi wysilić mózg, ewentualnie mięśnie” – dodała, upodobniwszy głos do rodzicielki.
- Wybacz, ale czegoś nie rozumiem. – rzekł, patrząc z powagą na Laurę. – O mózgu jeszcze zrozumiałem, ale „ewentualnie mięśnie”? Naprawdę? – parsknął śmiechem. Wkrótce zawtórowała mu Laura.
- Z moich domysłów wynika, że mówiąc to, miała na myśli budowlańców, górników i innych takich. No wiesz. Tych, którzy przyczyniają się do rozwoju społeczeństwa i mu pomagają.
- Nie znam ludzi, którzy potrafiliby żyć bez artystów! A muzyka? A sztuka? Czy dasz radę normalnie funkcjonować, gdy nie usłyszysz rano ulubionej piosenki? Albo uda ci się wyobrazić, czy też zobaczyć niektóre zjawiska, jeśli nie ujrzysz ich na płótnie lub fotografii? Oczywiście, że nie! Ponieważ sztuka w nas żyje i obcujemy z nią każdego dnia. – westchnął Ross. Przemawiał tak intensywnie, wkładając w swój monolog tak dużo serca, że teraz, gdy już powrócił na ziemię, nie potrafił złapać tchu.
- Czy ty także się tym interesujesz? – zapytała, wyrywając przy tym blondyna z transu.
- Nie. – odrzekł. – To znaczy tak, ale nie. – dodał szybko. Wziął głęboki wdech i poprawił swoją odpowiedź. – Śpiewam. Gram też na gitarze i pianinie.
- Oh, tak... Teraz to wszystko ma sens. – uśmiechnęła się Laura.
- Nie rozumiem.
- To, w jaki sposób o tym opowiadałeś. Jak świeciły ci się oczy, a buzia nabrała kolorów. Kiedy mówisz o muzyce, bardzo się w tym zatracasz. To piękne z twojej strony.
- Muzyka towarzyszyła mi w życiu od zawsze. Przeżywałem z nią każdą radosną chwilę i każdą smutną. Wszystko z nią wiązałem i wiążę do dziś.
- Zrobiłeś coś kiedyś w kierunku muzycznej przyszłości? – spytała z zaciekawieniem.
- Owszem. Praktycznie całe moje rodzeństwo oddało duszę muzyce. Gdy byliśmy młodsi, zawsze marzyliśmy o założeniu zespołu. W końcu postanowiliśmy zadziałać coś w tej sprawie. Razem z naszym przyjacielem, Ellingtonem, wrzucaliśmy piosenki i własnej roboty teledyski do sieci. Rodzice bardzo nas wspierali, dlatego też załatwiali nam okoliczne koncerty. To była świetna zabawa, wiesz? Ale z czasem wszystko się skomplikowało. Większość mojego rodzeństwa wyjechała na studia, chciała się ustatkować. Rozumiem to. W końcu za rok na mnie też przyjdzie pora. – uśmiechnął się lekko. – Czasem, kiedy zjeżdżają na weekendy do domu, udaje nam się reaktywować zespół. Zagrać gdzieś, nagrać nowy kawałek. Dorosłość dorosłością, ale marzeń nigdy nie porzucimy. – dodał, coraz bardziej rozpromieniony.
- Obiecuję, że na następnym koncercie będę w pierwszym rzędzie. No i będę najgłośniej piszczeć. – zaśmiała się perliście.
- Obiecuję. – odwzajemnił gest. – Zaczęły się wakacje, za niedługo wszyscy zjadą się do domu. Bardzo chętnie cię z nimi zapoznam. Oczywiście, jeśli tylko masz na to ochotę.
- Z ogromną przyjemnością. Już nie mogę się doczekać.
- Muszę cię jednak ostrzec – to banda oszołomów i dzikusów. Jesteś pewna, że będziesz gotowa na taki wstrząs? – zaśmiał się donośnie, rzucając w towarzyszkę winogronem.
- Jeśli udało mi się przeżyć spotkanie z tobą, myślę, że wszystko inne to pestka. – odpowiedziała, rzuciwszy kilkoma winogronami w chłopaka.
- Przy mnie, oni z dumą mogą przebiec przez psychiatryk. – skwitował chłopak, wystawiając przy tym język.
Laura wybuchła donośnym śmiechem. Niestety, nie było jej dane trwać w nim długo. Nagle, ku jej zdziwieniu, poczuła w ustach słodki smak. Przegryzła znajdujący się w ustach owoc. Chwyciła do ręki kiść winogron, po czym wycelowała z impetem kilkoma kuleczkami - prosto w zataczającego się ze śmiechu Rossa. Blondyn zaczął się śmiać jeszcze głośniej, obrywając przy tym jeszcze większą ilością owoców.
- Do ataku! – krzyknął, rzucając się na siedzącą szatynkę.
Przygnieciona całym ciałem dziewczyna zaczęła wić się po kocu jak szalona, panicznie się śmiejąc. Ross siedział na niej okrakiem, wbijając palce w jej brzuch i boki. Uśmiechał się od ucha do ucha, chichocząc co parę sekund.
- Nie łaskocz mnie, idioto! – krzyknęła Laura, próbując wyrwać się z objęć blondyna.
- Przeproś! – odparł chłopak, coraz silniej łaskocząc dziewczynę.
- Za co? – oburzyła się.
- Za idiotę, a za co?
- Przecież idiota był po łaskotkach, idioto! – warknęła. Brzuch coraz bardziej bolał ją od ciągłego śmiechu.
- W takim razie za rzucanie we mnie winogronami.
- Ale to ty zacząłeś!
- Nie, to nie. – uśmiechnął się cwaniacko. Wzmocnił atak.
- Dobra już, dobra. Przepraszam! – krzyknęła, dusząc się już ze śmiechu.
- Nie dosłyszałem. Dobra, co? – zaśmiał się chytrze.
- Przepraszam! A teraz złaź ze mnie, ośle! – wrzasnęła, spychając chłopaka na koc.
- Popatrz, co zrobiłaś! – burknął blondyn, wymachując przed oczami Laury ręką utytłaną w syropie klonowym.
- Trzeba było usiąść tym cielskiem na kimś innym. – wystawiła mu język.
- Należą mi się jakieś przeprosiny. – rzucił naburmuszony.
- Znowu? Twoje niedoczekanie!
- Tym razem chcę coś innego. – spojrzał głęboko w oczy szatynki, uśmiechając się przy tym cwaniacko.
Laura uniosła kąciki ust ku górze. Odwzajemniła spojrzenie blondyna, zatapiając się w jego czekoladowych tęczówkach – dzisiaj już kolejny raz. Przysunęła się do niego powoli, nie odrywając od niego wzroku. Jej ręka spoczywała teraz na jego klatce piersiowej. Czuła, jak spod koszulki dudni mu serce. Biło jak oszalałe. Powiodła dłonią ku jego szyi, zbliżając się powoli do karku. Musnęła ustami jego usta. Ross uniósł obydwie dłonie. Jedna spoczęła w jej włosach – wtapiając się w nie palcami, druga natomiast oplotła ją w tali. Pogłębił pocałunek. Pocałunek krótki, ale namiętny.
- Wariuję przy tobie. – wyszeptał.
Oplótł dziewczynę mocniej i przyciągnął bliżej siebie. Jej ciało było tak przyjemnie chłodne. Mógłby trzymać ją w swoich objęciach godzinami. Spędzić całe życie na tuleniu jej i rozpieszczaniu, ponieważ wiedział, że na to zasługiwała. Co więcej – miał pewność, że niczego w życiu nie będzie chciał bardziej, niż bycia przy niej po kres.
Laura uśmiechnęła się pod nosem na dźwięk słów chłopaka. Ona również przy nim wariowała. Nie potrafiła się skupić na niczym innym, a każda czynność, którą wykonywała, wydawała się być wykonana dla niego. Był tak cholernie ciepły, jakby stworzono go z myślą o jej chłodnych dłoniach i podatności na zimno. Pasował do niej tak idealnie, że nie umiała sobie wyobrazić, że dopiero teraz spotkała go na swojej drodze, a co dopiero, jakby nigdy nie było dane jej go spotkać. Czuła ulgę. I szczęście.
- Wracając do tematu... – przerwał milczenie. – Dlaczego nie powiesz mamie, że to twój wybór, że w ten sposób będziesz szczęśliwa?
- To nie takie proste. Ona uważa, że teraz będę rozczarowana jej brakiem wsparcia, ale kiedy będę starsza i dojrzalsza – jeszcze jej za to podziękuję. I wiesz, może ma rację. – westchnęła, przysiadając na czerwonym posłaniu.
- Nigdy nie będziesz szczęśliwa, jeśli nie spełnisz się w tym, co kochasz.
- Zazdroszczę ci rodziców, którzy wspierali twój i rodzeństwa wybór. Masz wielkie szczęście i skarb, że tacy są. – uśmiechnęła się krzepko.
- Owszem, są niesamowici i bardzo ich kocham. – przytaknął. – A twój tata, siostra? Jakie mają zdanie na ten temat?
- Mój ojciec nie żyje. Miałam szesnaście lat. – powiedziała. Jej głos stał się chłodny, przygnębiony. – Dwa lata temu przytrafił mu się zawał serca, z którego nie zdołał wyjść.
- Przepraszam, nie powinienem pytać. – zająknął się Ross. – Bardzo mi przykro.
- Nie przejmuj się, przecież nie wiedziałeś.
Po tych słowach Laura zamilkła. Biła się z własnymi myślami.
- Bardzo go kochałam. Zawsze miałam w nim wsparcie, wiesz? Mieliśmy podobne spojrzenie na świat, takie same upodobania. – uśmiechnęła się blado. – Uwielbiałam, gdy opowiadał kawały. Zawsze były śmieszne i przyprawiały mnie o ból brzucha, a czasem nawet doprowadzały do łez. Był takim pogodnym i beztroskim człowiekiem.
Zawsze, gdy bywałam smutna – przyłaził do mnie, robił mi kakao i pytał „jak się trzymasz, maleńka?”. I wiesz... W momencie, gdy leżał taki bezbronny w łóżku szpitalnym, spytałam go o to samo. Powiedział mi, że wszystko będzie dobrze, że czuje się już lepiej. – wstrzymała oddech, a do oczu napłynęły jej łzy. – A w nocy zmarł.
Wiem, że nie powinnam ci o tym opowiadać, zwłaszcza na pierwszej randce, ale mam z nim same dobre wspomnienia. I chociaż jego śmierć bardzo mnie dotknęła, nie boję się o nim pamiętać. Wiem, że jest tam na górze i czuwa nade mną. I wiem też, że jest bardzo szczęśliwy, że cię spotkałam. Jesteś zupełnie w jego guście. – zaśmiała się. – Może to on mi cię przysłał.
- Jestem pewny, że się polubimy. – szepnął blondyn, uśmiechając się do Laury. Przytulił ją mocno, skrywając jej głowę w swoim torsie.
- Ja również jestem tego pewna. – odpowiedziała na jego gest.
Siedzieli tak w siebie wtuleni, milcząc. Nie potrzebowali teraz słów, a jedynie swojej obecności. Napawali się ciszą i ciepłem swoich ciał.
- Wracając do twojego pytania... – zaczęła szatynka. – Uwielbiał malować. Nauczył mnie wielu rzeczy i technik. Kupował wszystko, czego potrzebowałam do rozwijania się. Bardzo mnie wspierał. – zamyśliła się na chwilę. – Myślę, że to przez to mamie jest tak ciężko pogodzić się z moimi upodobaniami. Ojciec kochał sztukę, a ja przypominam jej go. Bardzo się kochali.
- Ale ona ciebie też kocha. Z czasem zrozumie, że zatrzymywanie twoich marzeń jest najgorszym z jej błędów.
- Chciałabym, aby tak było. – wybąkała. – Wiesz, Ross... Robi się późno, a zapomniałam kluczy do domu. Nie mam serca obudzić babci, a na pewno chce już iść spać.
- Spławiasz mnie? – zachichotał.
Laura ucałowała go w policzek, po czym spojrzała głęboko w jego oczy.
- Ta randka była najlepszym, co przydarzyło mi się w życiu i najchętniej zostałabym tu całą wieczność.
- Zabrzmiało przekonywująco. – odparł, składając na ustach dziewczyny lekki pocałunek. – Chodźmy. – dodał rozpromieniony.
Splótłszy palce ze sobą, uchwycili swoje dłonie i zmierzali do domu spacerkiem. Nie rozmawiali już za wiele. Szli w ciszy, podziwiając granat nieba upstrzony gwiazdami. Dotyk ich rąk w zupełności im wystarczał. Słowa były zbędne.
Stanęli w miejscu. Przed nimi rozciągał się dom pani Marano.
- Jesteśmy na miejscu. – odezwał się Ross, przerywając tym samym ciszę.
- Dziękuję ci za dzisiaj. Świetnie się bawiłam. – uśmiechnęła się Laura. – Mam nadzieję, że jeszcze to powtórzymy.
- To ja ci dziękuję. Sprawiłaś, że dosięgam nieba. Cudownie było spędzić z tobą tyle czasu. Teraz, gdy spotkałem ciebie, wiem, że mogę już dziś umierać. – zaśmiał się.
Szatynka zbliżyła się do chłopaka. Złożyła na jego ustach przelotny pocałunek. Blondyn uśmiechnął się pod nosem.
- Dobranoc, Ross.
- Słodkich snów, Lauro.

 

Witajcie kochani!
W końcu skończyłam rozdział. Nie jestem pewna, jak wam się podoba całokształt, ale no cóż. Natchnienie nie pojawia się codziennie, a w jednym dniu nie udało mi się go ukończyć. Mimo to, miejmy nadzieję, że będziecie usatysfakcjonowani.
Dziękuję wszystkim, którzy odwiedzają tego bloga i go czytają. Bardzo się cieszę, że mam z kim dzielić moje pomysły i wizję. Najbardziej dziękuję jednak komentującym – za ich ciepłe słowa i opinie. Wszyscy jesteście kochani!

Do napisania za niedługo!

środa, 20 sierpnia 2014

Rozdział 4

W mieszkaniu Susan Marano rozległ się dźwięk domofonu.
Za drzwiami frontowymi stał Ross. Ciało miał zesztywniałe, a oczy wlepione w mahoniową futrynę. Tylko jedną nogę utrzymywał w ruchu, wystukując nią przypadkowe rytmy. Sprawiało to, że wciąż wyglądał na osobę żywą.
Drzwi otworzyły się.
U progu domu stała uśmiechnięta kobieta. Bordowe włosy okalały jej drobną twarz, udekorowaną delikatnym makijażem, którego celem było zakrycie co poniektórych zmarszczek i niedoskonałości.
Pani Marano należała do osób, które niespecjalnie przejmowały się swoją urodą. Dla Susan było to tym bardziej korzystne, gdyż na pięćdziesiąt dziewięć lat, wyglądała wyjątkowo młodo – i tak samo się czuła.
Nie należała do osób odpowiedzialnych, a tym bardziej uporządkowanych. Uwielbiała wszystko, co wiązało się z jakąkolwiek rozrywką. Była lekkoduchem. Chyba nikt nie miewał w sobie więcej energii, niżeli ona.
W całym Richmond nie znaleźliby osoby, która by nie lubiła kochanej Susan. Jej radość była zaraźliwa, rozprzestrzeniała się wręcz z prędkością najnowszego kabrioletu, a sympatia, jaką darzyła każdego, zamieniała nawet najzimniejszego z drani – w ciepłego, potulnego misia. Bowiem nie było człowieka, któremu ta kobieta odmówiłaby pomocy – a wsparciem była najlepszym, jakie można sobie wymarzyć.
- Rossy! Wejdź, śmiało. – zaprosiła go skinieniem ręki.
Chłopak niepewnie przekroczył framugę drzwi. Jeszcze nigdy nie czuł się tak sparaliżowany, kiedy przebywał w tym domu – w jego drugim domu. Mimo tego, teraz, gdy z utęsknieniem czekał na Laurę, zdenerwowanie brało górę nad czymkolwiek innym. Wszystko w obliczu jej osoby stawało się nieważne, a emocje targały nim, w którą tylko stronę chciały. Był bezsilny, a ta bezsilność wcale mu nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie – ona go uskrzydlała. W końcu dotyczyła anioła w ludzkim wcieleniu.
Z zamyślenia wyrwało go ciche skrzypienie schodów. Nadchodziła.
I kiedy stanęła przed nim, szeroko uśmiechnięta, z niesfornie upiętym kasztanowym kokiem i w zwiewnej białej sukience – wyglądała przepięknie. Serce znieruchomiało, a nogi odmówiły posłuszeństwa.
- Przepraszam, że musiałeś czekać. – powiedziała, wpatrując się w niego spod długich rzęs.
Głęboki wdech. Dalej, powiedz coś, Ross – krzyczał na siebie w myślach.
- Cała wyglądasz po mojej stronie. Przyjemność piękna. – wydukał blondyn, stojąc sztywno, niczym żołnierz na warcie.
Dziewczyna zaśmiała się pod nosem. Ciepłym i rozbawionym spojrzeniem skwitowała wypowiedź towarzysza.
- Cała przyjemność po mojej stronie... – poprawił się cicho. Odcień jego twarzy zmienił się w soczystego buraka. – I wyglądasz pięknie. – dodał jeszcze ciszej.
- Dziękuję. – zarumieniła się. – Idziemy?
Chłopak nic już nie odpowiedział. Pożegnał się z babcią szatynki i chwyciwszy ją pod ramię, wyszli z domu.
Między parą panowało milczenie. Nie była to cisza niezręczna, zabijająca dobre pierwsze wrażenie i jeszcze nienapoczętą więź międzyludzką. Wręcz przeciwnie, jej obecność sprawiała, że przez pierwsze minuty spotkania, po prostu się sobą napawali. Bez zbędnych słów, łączyli się mentalnie.
- Na co miałabyś ochotę? – zapytał po dłuższej chwili Ross, przerywając ciszę.
- To zależy.
- Co byś powiedziała na trochę rozrywki? Znam świetną kręgielnie, niedaleko centrum miasta. Rozejrzysz się po okolicy, a przy okazji trochę zabawisz. Dobrze ci to zrobi po podróży. – uśmiechnął się zachęcająco, pogłębiając przy tym dołeczki w policzkach, co dodało mu jeszcze więcej uroku.
- Brzmi fajnie. – odwzajemniła gest.
Szli powoli, nie zważając, że wciąż trzymają się pod rękę. Obydwoje mieli z tego satysfakcję. Nie przeszkadzało im to – cieszyli się. Choć znali się zaledwie parę godzin, dobrze im było przy sobie. Mało powiedziane, że przepadali za swoim towarzystwem. Można powiedzieć, że zauroczyli się od pierwszego wejrzenia, że upajali się sobą.
Nagle Laura stanęła w miejscu. Głowę skierowaną miała w górę, usta rozdziawione, a oczy wyglądały, jakby zaraz miały wyskoczyć jej z orbit. A Ross dałby sobie rękę uciąć, że właśnie w tym momencie zaparło jej dech. I faktycznie – dziewczyna na chwilę zapomniała, czym jest oddychanie.
- Coś niesamowitego. – westchnęła, dopuszczając w końcu do siebie dawkę tlenu.
Ross podniósł głowę. Ku jego oczom ukazał się ogromny obraz, wymalowany na murach budynku. Graffiti. Lecz nie były to byle jakie napisy, nabazgrolone byle jakim sprejem. Malunek rozciągał się na długość całej ściany. Na samej jej górze widniał napis „Witamy w Nowym Jorku”. Drapacze chmur i ogromne mosty zakrywały całą powierzchnię muru, a statua wolności uśmiechała się ponętnie, jakby była najsławniejszą z modelek. Całe arcydzieło wyglądało tak, jakbyś zaraz miał postawić w nim krok i znaleźć się w centrum tego miasta.
- Żadne słowo nie jest w stanie opisać takich talentów i takich dzieł. – szepnęła Laura, dotykając opuszkami palców podniszczonych murów.
- Podoba ci się? – spytał, nie odrywając przy tym oczu od malunku.
- Żartujesz? Jest fenomenalne. Chciałabym kiedyś móc podpisać się pod czymś takim. – żachnęła się, a jej oczy błysnęły jeszcze mocniej, niż wcześniej.
- Malujesz? – spojrzał zaintrygowany na szatynkę.
- Coś tam... – mruknęła. – Nic wielkiego.
- Jestem pewny, że się mylisz.
Dziewczyna sięgnęła po niewielki notesik do swojej torebki i nieśmiało podała go chłopakowi, który bez wahania go otworzył.
Zeszyt miał nie więcej niż rozmiar A5. Był stosunkowo gruby, ale lekki. Okładkę miał obitą w błękitną skórkę. Delikatnie pożółkłe strony, jedna po drugiej, przyozdobione były szkicami.
Niektóre z nich przedstawiały miejsca – przepełnione drzewami lub wodą w postaci strumyków, wodospadów. Gdzieniegdzie horyzont się zamazywał, a gdzieniegdzie ukazywał krajobraz gór czy też licznych budynków – tych zniszczonych i tych dopracowanych w każdym calu.
Inne przedstawiały ludzi – kobiety, mężczyzn, dzieci, o jasnych i długich włosach, albo kruczoczarnych i krótkich, o oczach śmiejących się lub zgaszonych, jakby znajdywały się za mgłą. A jeszcze inne ukazywały zwierzęta – od pełnych gracji koni do dzikich i niezrównanych sobie tygrysów.
Na niektórych stronach można było się dopatrzeć całkowitych abstrakcji. Czegoś, co stosunkowo nie istnieje, ale pozwala rozpoznać naszej wyobraźni, czym jest i co przedstawia. Każdy z tych rysunków był piękny na wszystkie możliwe sposoby – miał w sobie też duszę.
Ross kątem oka zerknął na Laurę. Dziewczyna patrzyła w niego jak zahipnotyzowana. Zdenerwowanie miała wymalowane na twarzy i widać było, że niecierpliwie czeka na wyrok. Oczy błyszczały jej tak silnie, że wyglądała, jakby miała umieszczone w nich gwiazdy.
Przyłapana ukradkowym spojrzeniem chłopaka, zawstydzona szatynka spuściła szybko wzrok. Gęste rzęsy rzucały na jej mocno zarumienione policzki długie cienie, co dodawało jej jeszcze większego uroku. Stała tak, przystępując z nogi na nogę, coraz mocniej poddając się donośnemu biciu serca. Była niczym kłębek nerwów.
Wygląda tak słodko, gdy się denerwuje – pomyślał Ross, patrząc z rozmarzeniem na jej drobną twarzyczkę.
- Są wyjątkowe. – powiedział. Chwycił ją za podbródek i delikatnie uniósł, aby ich spojrzenia się spotkały. – Tak jak ty. – wyszeptał, uśmiechając się przy tym lekko.
Szatynka patrzyła się w jego oczy jak urzeczona. Były ciepłe niczym gorąca czekolada i hipnotyzowały ją na tyle mocno, że nie mogła oderwać od nich wzroku. Czuła, że powoli się w nich zatraca. Gubi swój instynkt, błądzi w nich po omacku, lecz nie przejmuje się tym, gdyż to właśnie w nich chciałaby zaginąć na zawsze.
- Chciałbym cię zabrać w pewne miejsce. Zgodzisz się? – zapytał, z podekscytowaniem rosnącym w jego oczach.
- T. Tak. – zająknęła się, jakby nagle ktoś obudził ją z głębokiego snu.
Chłopak, nie czekając już na nic, chwycił ją za rękę i szybkim krokiem ruszyli przed siebie. Mijali uliczki, na których mieściły się stare, marmurowe kamienice – każda inna od drugiej. Przyozdobione licznymi pluszami i winoroślami, wyglądały jakby wykopano je i wstawiono tutaj rodem z Wenecji.
Zatrzymali się. Przed nimi wyrósł mały sklepik, ogrodzony niską czarną bramką. Framugi okien i drzwi były wykonane z drewna i wymalowane ciemno zieloną farbą. Wszędzie naokoło roiło się od kwiatów i zieleni. Stoliki i krzesła stojące przed knajpką były z tego samego materiału co ogrodzenie, a ułożone na nich obrusy i świeczki rozświetlały wystrój barwnymi kolorami.
- Śmiało. – mruknął, popychając lekko towarzyszkę w stronę drzwi.
Wewnątrz restauracyjki panował podobny nastrój jak na zewnątrz. Te same stoliki i obrusy, mnóstwo zieleni na kremowych ścianach i przepiękne lampy, wydające z siebie ciepłe, żółtawe światło.
Ross podszedł do lady i uścisnął rękę kierownika, po czym powiedział do niego parę słów. Mężczyzna odwzajemnił uśmiech, wysłuchał chłopaka, przytaknął i zniknął za drzwiami, które najprawdopodobniej prowadziły do kuchni.
Laura siedziała na wysokim drewnianym krześle, umiejscowionym przy stosunkowo wysokiej ladzie. Patrzyła z zaciekawieniem na poczynania blondyna. Czekała w milczeniu.
Po chwili wrócił kierownik knajpki. Podał Rossowi wielki, wiklinowy kosz, a na nim położył czerwony koc. Poklepał go po ramieniu, uśmiechnął się raz jeszcze i ponownie wrócił do kuchni.
- Chodźmy. – powiedział chłopak i podał rękę dziewczynie, aby mogła zejść z krzesła.
- Dowiem się, gdzie zmierzamy? Coś mi się wydaje, że nie idziemy na kręgle. – zażartowała szatynka, wyczekując w odpowiedzi zdradzenia planów towarzysza.
- Niespodzianka. – uśmiechnął się przelotnie. – Już niedaleko.
Laura w odpowiedzi wywróciła jedynie oczami, ale nie zadawała już żadnych pytań. Po pięciu minutach drogi i nie zobowiązującej rozmowy, blondyn przystanął w miejscu.
- Zamknij oczy. – powiedział proszącym tonem.
- Ross, co ty kombinujesz? – zapytała, lekko podirytowana.
- Proszę cię, zaufaj mi.
Zamknęła oczy. Złapała po omacku dłoń chłopaka i podążała w ślad za nim. Po pokonaniu kilku kroków, Ross złapał ją za ramiona i obrócił twarzą do siebie.
- Otwórz oczy. – rzekł, coraz szerzej się uśmiechając.
Przed Laurą pojawił się niewyobrażalnie długi mur, pokryty najróżniejszymi graffiti. Każdy przedstawiał odrębną postać i odrębną historię, wymalowane odrębnymi technikami. Tam, na samym początku, znajdowała się ogromna przepaść w 3D, przypominająca piekło. Zaraz za nią widniał obraz całującej się kobiety z pół człowiekiem, pół zwierzęciem. W jeszcze innym miejscu był portret Johnego Bravo w prawdziwym ciele, albo upiorny potwór przyglądający się ludzkiemu światu.
Najbardziej jednak zaintrygował ją malunek wykonany dokładnie przed jej twarzą. Przedstawiał wzlatujące do nieba ptaki, wokół których widnieli zamknięci w klatkach ludzie. Wszystko narysowane było tak realistycznie i intrygująco, że szatynka nie mogła oderwać od tego wzroku. Przez chwilę zatraciła się w widoku, jaki przed sobą miała.
- Zapiera dech w piersiach, prawda? – szepnął Ross, nachylając się nad uchem dziewczyny.
- Dziękuję. – odszepnęła Laura, po dłuższej chwili.
Wtuliła się w tors chłopaka tak mocno, że przez chwilę zabrakło mu powietrza w płucach. Nie był do końca pewny, czy to z powodu nagłej czułości, czy euforii, jaka go przepełniła, gdy to uczyniła. Czuł się najszczęśliwszy na świecie. Miał wrażenie, że w jego ramionach spoczywa cały jego świat, a wszystko wokół przestaje istnieć. Jej drobne ciało przylegało do niego tak idealnie, że wydawałoby się, iż są wpasowani do siebie, niczym dwa kawałki puzzli.
Odsunął ją od siebie o parę centymetrów. Ich nosy stykały się ze sobą. Poczuł jej ciepły oddech na swojej skórze, co wywołało u niego ciarki. Uśmiechnął się lekko. Topił się w jej oczach. Przepięknych i czekoladowych. Zaczęło mu się robić gorąco.
Miała takie pełne i różowe usta, a jej uśmiech był taki perlisty. Patrzył tak na nią i marzył o tym, aby ją ucałować. Poczuć smak pełni życia.
Patrzył tak na nią i wiedział, że była spełnieniem jego marzeń, ucieleśnieniem każdej prośby, którą kiedykolwiek skierował do Boga. Stała przed nim, patrząc się w niego zupełnie tak, jakby był wszystkim.
Przybliżył się jeszcze bardziej. Musnął ustami jej policzek. Przejechał ręką po linii jej szczęki, trzymając opuszkami palców jej podbródek. Pogłębił spojrzenie. Drugą rękę usadowił na jej ciepłej szyi, pachnącej nutą jaśminu i piżma.
Złożył delikatny pocałunek w kąciku jej ust. Poczuła się tak, jakby za muśnięciem skrzydła motyla.
Serca zaczęły bić mocniej.
Przyciągnął ją bliżej do siebie i złożył na jej ustach kolejny pocałunek. Delikatny, jakby motyl ponownie podrywał się do lotu. Powtórzył to. Jeszcze raz i jeszcze, coraz namiętniej, wkładając w to coraz więcej uczuć.
Ich usta obrały już swój własny tor.
Zupełnie tak, jakby wokół nie było niczego.
Tylko on i ona.


Witajcie kochani!
Wiem, że ten rozdział miał się pojawić pod koniec tamtego tygodnia i liczyłam, że uda mi się go dodać w niedzielę. Niestety, ale się zawiodłam. Mimo to, liczę, że was nie zawiodłam. Przepraszam. Obiecuję, że następny rozdział będzie szybciej.
Mówiąc o rodziale – nie jestem przekonana, ale ja zawsze mam jakieś ale. Po prostu chyba miał wyglądać inaczej, ale wyszło, co wyszło. Mam nadzieję, że wam się spodoba.
Do napisania wkrótce!

środa, 13 sierpnia 2014

Rozdział 3

Blondyn, uśmiechnięty od ucha do ucha, wbiegł z rozpędu do kuchni. Otworzył z rozmachem lodówkę i dokładnie przeglądnął jej zawartość. Był niewyobrażalnie głodny, a lodówka, chociaż pełna, nie zawierała w sobie nic, co przykułoby uwagę jego żołądka. Zrezygnowany, wyciągnął z niej sok bananowy i nalał go do szklanki. Jednym susem opróżnił zawartość naczynia, po czym ponownie je napełnił.
Mimo donośnego burczenia w brzuchu, nie zwrócił uwagi na potrzeby swojego organizmu. W myślach studiował mapę Richmond, aby móc zarówno oprowadzić Laurę, co było zamierzeniem ich spotkania, a także oczarować ją, aby zgodziła się spotkać z nim ponownie, co niekoniecznie należało do kolejnych zamierzeń dzisiejszego dnia – przynajmniej w wypadku szatynki. Niestety, żaden z dotychczasowych pomysłów nie wydawał się być wystarczająco dobry, zakłócając przy tym entuzjazm chłopaka.
Ona ma poczuć się swobodnie i być zauroczoną, a on ma sprawić, aby czuła się tak zawsze i chciała się tak czuć przy nim. Z każdą minutą napawał się coraz większym lękiem. Wszystko stawało się bardziej skomplikowane, niż było na początku. Strach zaczął go paraliżować. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezbronnie wobec dziewczyny. Co ona ma w sobie takiego, że nie potrafi przy niej normalnie funkcjonować?
Błagam, Ross, co za bezsensowne pytanie – skarcił się w myślach. - Jest przepiękna. W jej oczach widać rozgwieżdżone niebo, a jej uśmiech sprawia, że sam się uśmiecham. Gdy tylko ją widzę, zaczynam czuć, że naprawdę żyję, a wszystko wokół jeszcze nigdy nie wydawało mi się cudowniejsze. Czuję szczęście.
- Czy masz zamiar w końcu zamknąć tą lodówkę?
Blondyn mimowolnie wyrwał się z sieci własnych rozmyślań. Rozejrzał się wokół, jakby zupełnie nie pamiętał, jak się tu znalazł i co robił. Mrugnął dwa razy, a wyraz jego twarzy nagle się zmienił. Zupełnie tak, jakby w końcu sobie przypomniał przebieg minionego dnia.
Naprzeciwko niego stała mama. Uśmiechała się do niego pobłażliwie, stukając niecierpliwie paznokciami o blat. Na twarzy miała wymalowane rozbawienie, co powoli mieszało się z narastającą irytacją.
Chłopak spojrzał przed siebie, odwracając przy tym wzrok od stojącej po lewej stronie rodzicielki. Naprzeciwko niego stała otwarta na oścież lodówka, z której co chwilę wydobywała się krótka melodyjka, na znak, że jest za długo używana. Brzmiało to tak, jakby wewnątrz urządzenia dzwonił stary model telefonu Nokia – przygrywając bezustannie jednym ze swoich denerwujących dzwonków polifonicznych.
- Ross, zaraz się popsuje. Zamknij ją, do cholery! – krzyknęła zniecierpliwiona Emily, patrząc wyczekująco na swojego syna.
Nastolatek dopiero po paru sekundach przetworzył słowa matki i zamknął srebrne drzwiczki. W momencie, kiedy to uczynił, poczuł na skórze chłód. Naprawdę długo musiał stać w takiej pozycji, gdyż jego ciało przeszły dreszcze, a ręce pokryte były gęsią skórką.
- Czy wszystko z tobą w porządku? Nie chcę cię urazić, gdyż to kwestia mojego wychowania, ale zachowujesz się jak nienormalny. – powiedziała kobieta, zabijając w sobie chęć zaśmiania się. – Cóż, zawsze mogę powiedzieć, że to wina twojego ojca. – dodała po chwili, wybuchając przy tym niepohamowanym już śmiechem. Zaraz dołączył do niej Ross.
- Przepraszam, zamyśliłem się. – odpowiedział chłopak.
- Ah, tak... I nad czym miałeś taki dylemat? – zapytała Emily, spoglądając z rosnącą ciekawością na blondyna.
- Nad jedzeniem. Umieram z głodu, a w lodówce niby jest wszystko, a nie ma nic.
Odpowiedź chłopaka była błyskawiczna. Aż sam Ross zdziwił się, gdy mama nie wydedukowała z tego niczego dziwnego, wręcz przeciwnie, nawet nie zwróciła na to uwagi. Podeszła do chlebaka, wyciągnęła z niego bułkę, a następnie zaczęła wybierać z lodówki składniki, z których, najprawdopodobniej, chciała zrobić kanapki.
- Gdybyś był córką... – westchnęła mama, po czym zrezygnowana, dodała: - a tymczasem zachowujesz się dokładnie tak, jak ojciec. Jednego zniosę, ale robić ciągle dwóm jedzenie, to już lekka przesada.
- Nikt ci nie każe. Sami sobie świetnie radzimy, prawda, Ross?
Do kuchni wszedł David. Wysoki, dobrze zbudowany, z niewielką ilością blond włosów na głowie. Uśmiechał się zadziornie, dzięki czemu pogłębiały mu się zmarszczki i uwydatniały rysy twarzy. Z jego brązowych tęczówek buchało ciepło i szczerość.
Mężczyzna, mimo średniego wieku, wciąż był młody duchem. Uwielbiał żartować, a od rozrywki nie potrafił się opędzić. Chociaż często osoby z takim charakterem bywają nieodpowiedzialne, David był jednym z wyjątków. Dobry rodzic, w którym dzieci zawsze znajdywały oparcie.
Zawsze nade wszystko stawiał sobie rodzinę. Można było na niego liczyć w każdej chwili, niezależnie od czasu i okoliczności. Nigdy też nie brakowało im niczego – zapewniał najbliższym wszystko to, co najlepsze. Starał się, jak tylko potrafił, aby jego dzieci wyszły na dobrych i uczciwych ludzi.
Zapewne dzięki temu Ross nigdy nie narzekał na złe stosunki z kimkolwiek z członków rodziny, a szczególnie z ojcem. Kochał go, widział w nim potężny autorytet. Zwracał się do niego w wielu sprawach – istotnych i mniej istotnych – ponieważ całym sercem ufał jego poglądom i doświadczeniu.
Byli do siebie bardzo podobni. Kroczyli przez życie uśmiechnięci, zawsze chętni, aby podać pomocną dłoń. Nie obarczali sobą nikogo, każdego brali pod skrzydła. Dojrzali, niezwykle wrażliwi i oddani. Może dlatego tak doskonale się rozumieli.
David  ucałował żonę w czoło. Kobieta uśmiechnęła się lekko do męża, a to wystarczyło, aby wiedział, że sprawił jej tym przyjemność. Uwielbiała jego rytuały, kiedy wychodząc do pracy, całował ją na pożegnanie. To samo robił, gdy wracał do domu, całkowicie wyczerpany. Przytulał ją czule, głaskał jej włosy i delikatnie całował – w ten sposób odpoczywał. Ona koiła jego nerwy. Będąc u boku żony, niezależnie od wspólnie przeżytych lat, zawsze czuł się wyjątkowo, a każdy dzień sprawiał, że kochał ją coraz mocniej. A ona równie mocno kochała jego.
- Skoro tak mówisz, to bądź tak miły i zrób synowi jedzenie. Jest dzisiaj w bardzo... filozoficznym humorze. – rzuciła mimochodem Emily, udając się do salonu.
- Filozoficznym, mówisz? – prychnął mężczyzna. – Daj spokój! Wystarczy na niego spojrzeć. No, to co to za jedna, młody?
- Skąd wniosek, że jakąś poznałem? – zapytał Ross, nieświadomie się krzywiąc.
- To, że twoja matka tego nie widzi, ponieważ jest kobietą – a jak dobrze wiemy, kobiety tylko myślą, że wiedzą wszystko – nie oznacza, że ja także tego nie dostrzegę. – zaśmiał się David, któremu zawtórował Ross. – To jak? Przyznasz się przed staruszkiem? – dodał po chwili.
- To wnuczka pani Marano. – zaczął niepewnie blondyn. – Jest śliczna i taka mądra, i zabawna. Przyjechała tutaj na wakacje. Mam ją dzisiaj oprowadzić po Richmond.
- To świetnie! Nad czym się tak zastanawiać?
Mężczyzna spojrzał zaciekawiony w oczy syna. Sam Ross nie do końca wiedział, co tak naprawdę odbiera mu pewność siebie. Może gdyby od razu poprosił ją o randkę, wtedy nie denerwowałby się, że potraktuje go jako zwykłego przewodnika? Tak czy inaczej, beztroskie podejście ojca wcale mu nie pomagało. Co gorzej, miał wrażenie, że zależy mu zbyt mocno, aby mogło się to udać.
Po krótkiej kalkulacji wszystkich za i przeciw, postanowił powiedzieć ojcu o tym, co go trapiło. Oczywiście poniekąd, ponieważ sam nie był pewien, co dokładnie jest jego problem – dlatego zdecydował się na ogół.
- Ponieważ to nie jest randka – mam ją po prostu zaznajomić z miastem. – stwierdził. - Chcę ją poznać, zabrać w jakieś wyjątkowe miejsce. Wiesz, oczarować. Naprawdę ją lubię, tato. – przerwał, aby nabrać powietrza w płuca. - Boję się, że to będzie nasze ostatnie spotkanie. Nie licząc tych, w których odwiedzę Susan i ona akurat tam będzie, jeśli oczywiście mi się poszczęści. – westchnął zrezygnowany.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak ci zależało na dziewczynie. – ojciec szturchnął syna w ramię.
- Bo nie zależało. – odparł. – Ale, kiedy tylko ją ujrzałem... To było coś niesamowitego, wiesz? Nigdy się tak nie czułem, przy nikim.
- Ross, posłuchaj mnie uważnie. – zaczął ojciec. Położył przed chłopakiem talerz z kanapkami i usiadł naprzeciwko niego. – Dobry z ciebie chłopak. Wychowaliśmy cię z mamą jak należy. Aż sam się dziwię, jak dojrzały i mądry dzieciak nam wyrósł. Jestem z ciebie niewyobrażalnie dumny. I powiem ci jedno... Nie ma znaczenia, gdzie ją zabierzesz. Pokaż jej miejsca, które uważasz za najbardziej tego godne, ponieważ to nie otoczenie sprawi, że cię polubi, tylko ty sam. Otwórz przed nią swoje serce, a jestem pewny, że ona odda ci swoje.
Tata uśmiechnął się pokrzepiająco. Wypiął pierś, jakby chciał uwydatnić, jak prawdziwe były jego słowa. Oczy mu płonęły i widać było, że nie tylko z Rossa jest dumny. Cieszył się na swój monolog. Napawało go dumą nie tylko to, jakim człowiekiem stał się jego syn na przestrzeni lat, ale jaką wieź łączył z własnym ojcem. I chociaż z całych sił próbował ukryć nabierające w nim łzy, to chłopak i tak je dostrzegł.
- Dziękuję. – odpowiedział Ross, po czym złączył się z ojcem w męskim uścisku. – Muszę iść, chcę się jeszcze odświeżyć, zanim pójdę po Laurę. – dodał po dłuższej chwili, wypuszczając tatę z objęć.
- Trzymaj. – powiedział David, wręczając chłopakowi papierowe banknoty. – Przydadzą ci się.
- Dziękuję, raz jeszcze.
Blondyn wszedł do salonu, aby stamtąd udać się po schodach do swojego pokoju. Po drodze, spojrzał na siedzącą na kanapie matkę.
Emily miała czterdzieści trzy lata. Różnica pomiędzy nią, a Davidem była niewielka, gdyż wynosiła dwa lata. Mimo to, Emily wydawała się nieco młodsza od męża. Jak na płeć piękną przystało, chciała dobrze wyglądać, dlatego też ubierała się modnie i kobieco, ale wygodnie. Blond loki okalały jej okrągłą twarz, zatrzymując się na długości ramion. Pomimo delikatnych oznak starości, wciąż urzekała swoim uśmiechem, a z jej błękitnych oczu emanowała dobroć.
Kobieta twardo stąpała po ziemi. Uwielbiała ironizować, a cięte riposty uważała za najlepszą formę poczucia humoru. Mimo tego, była pogodną i sympatyczną osobą.
Ceniła sobie towarzystwo przyjaciół, a przede wszystkim, doceniała to, jak cudowną i mocną miłością obdarzył ją David. Na każdym kroku okazywał jej swoją dozgonną miłość. Dawał kwiaty, zapraszał na kolacje i tańczył z nią, kiedy tylko nadarzała mu się okazja. Traktował ją jak najprawdziwszą księżniczkę. Krótko mówiąc – żyła w małżeństwie idealnym.
Emily należała do tych odpowiedzialnych matek, które zawsze dopinają wszystko na ostatni guzik, a to, co zrobiła, musiało być perfekcyjne. Dzieci były dla niej oczkiem w głowie – nieustannie je pilnowała i pouczała. Nie dlatego, że była rygorystyczna, a z troski o ich wychowanie.
- Podsłuchiwałaś, prawda? – rzucił Ross, powstrzymując w sobie chęć parsknięcia śmiechem.
Kobieta uśmiechnęła się niepewnie. Zmieszane w tym geście zawstydzenie z triumfem godnym nastolatki, sprawiło, że chłopak nie potrzebował żadnej odpowiedzi. Pokiwał jedynie pobłażliwie głową i zaczął wspinać się po schodach. Chwycił za klamkę, otwierającą drzwi do swojego pokoju, a następnie skrył się za nimi.
- Dobry z ciebie ojciec. – rzekła Emily, patrząc na męża, który właśnie usiadł obok niej na kanapie.
David przytulił żonę do siebie. Kiedy była blisko, nie potrzebował już niczego. Wokół mogłaby panować pustka, a jemu by to nie przeszkadzało. Wciąż wyraźnie czuł woń jej perfum - chociaż od lat ich nie zmieniała. I siedząc tak przy niej, czując jej zapach i podziwiając, jak pięknym uśmiechem go obdarowuje, i jak jej oczy czule spoglądają w jego, myślał, że spokojnie mógłby teraz umrzeć.
– Udał nam się synek, oj udał. – zaśmiała się perliście, na co David jeszcze mocniej objął ją ramieniem.

 

Witajcie, kochani!
Wiem, że będziecie chcieli mnie zabić za to, iż wciąż nie doszło do spotkania Rossa i Laury, ale cierpliwości. Pocieszę was tym, że następny rozdział dodam jeszcze do końca tego tygodnia, tak myślę. I obiecuję, że doczekacie się upragnionego!
Dziękuję za wszystkie ciepłe słowa, nawet nie wiecie, jak to cieszy i motywuje. Jesteście kochani! :)

Do napisania wkrótce!