niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział 6

Promienie słoneczne rozświetliły sypialnię, zmieniając kremowy kolor ścian w ciepłą, radosną żółć, upstrzoną czerwonymi od światła kwiatami. Wyglądało to tak, jakby słońce leniwie wlewało się na letnią łąkę – pełną pożółkłej już trawy i dorodnych, soczystych maków.
Na łóżku, zakrywająca zaledwie skrawek brzucha lekką puchową kołdrą, leżała Laura. Przewróciła się na drugi bok, mrucząc coś ospale. Twarz miała całą rumianą, rozgrzana od ciepłoty nakrycia i upalnej temperatury.
Przez uchylone okno wleciał zefir. Zatoczył okrąg wokół pokoju, zatrzymując się na szatynce. Smagnął jej zaróżowione policzki, szczypiąc je delikatnie i owinąwszy ją swoją lekkością, zniknął w czeluściach pomieszczenia.
- Nareszcie jakieś orzeźwienie. – wymamrotała niezrozumiale.
Z ogromnym oporem podniosła się do pozycji siedzącej. Przeciągnęła się, wyginając kręgosłup w łuk, niczym rasowy kot. Przetarła oczy, dokonawszy przy tym naturalnego odruchu ziewnięcia, po czym niechętnie wstała, chwiejnym krokiem zmierzając ku drzwiom wyjściowym.
Szatynka ociągając się, zeszła po schodach.
W kuchni krzątała się już babcia. Wbijała właśnie jajka na rozgrzaną patelnię, na których znajdowała się już posiekana cebula wraz z kiszonym ogórkiem. Kobieta przyprawiła potrawę pieprzem i solą, a następnie, przemieszawszy ją, dodała pokrojonego pomidora i ponownie zanurzyła w jajecznej breji drewnianą łyżkę.
Im bliżej pomieszczenia była Laura, tym wyraźniejszy zapach wznosił się nieopodal jej nosa. Pokonując kolejne kroki, woń śniadania wpadł do jej nozdrzy, napełniając jej ciało swoim aromatem. Natomiast mózg, rozkosznie odurzony, przypomniał żołądkowi, jak bardzo ten powinien być głodny.
- O, Laura, wstałaś! – uśmiechnęła się promiennie babcia. – To cudownie, bo właśnie miałam iść cię budzić. Śniadanie gotowe. – dodała, nakładając wnuczce jej porcję na talerz. To samo uczyniła sobie.
- Dziękuję. – odwzajemniła uśmiech. – Pachnie wspaniale.
Po tych słowach słychać było jedynie stukot widelców o talerze. Kobiety jadły w ciszy, delektując się spożywanym posiłkiem.
Susan przegryzła kromkę chleba, wlepiwszy zaciekawiony, a zarazem nurtujący wzrok w Laurę. Dziewczyna, lekko speszona, spuściła głowę. Wiedziała o czym myśli babcia i przerażała ją szybkość nadchodzącej spowiedzi.
- Babciu – jęknęła szatynka, wciąż utrzymując spojrzenie w zawartości swojego talerza. – Trochę mnie peszysz.
- Wybacz, Lauruniu. – odpowiedziała, zawstydzona swoim nietaktem. – Po prostu... zżera mnie ciekawość. – zniżyła głos tak, że dziewczyna z trudem dosłyszała jej słowa.
- A wie babcia, że ciekawość to najwyższy stopień do piekła? – wybąkała szatynka, zanim zdążyła ugryźć się w język. A co tam, raz się żyje - pomyślała.
Ufała Susan, nawet bardzo. Potrafiła jej się zwierzać z wielu rzeczy, czując przy tym ulgę. Babcia dawała jej takie wsparcie, jakiego nie zaznała od nikogo innego. Pewnie dlatego, że robiła to na swój babciny sposób – i była w tym niezawodna. Lecz nie tutaj tkwił problem. Schody zaczynały się w momencie, gdy rozmowa przebiegała wokół mężczyzn. Szczególnie wokół chłopców, którzy nie byli obojętni Laurze. A Ross Lynch zdecydowanie nie był jej obojętny.
Pomijając Rossa, Laura tylko raz w życiu zadurzyła się w kimś tak mocno. Chłopak ten uczęszczał z nią na zajęcia artystyczne. Za każdym razem, gdy siadał nieopodal jej miejsca, uśmiechał się do niej, wypowiadając krótkie: „Hej Laura” – a ona okropnie się wtedy rumieniła, powtarzając w myślach jego słowa, niczym mantrę.
Lubiła obserwować, jak pochłania go rzeźbiarstwo. Siedział na obrotowym krześle, okręcając się wokół własnej osi - zawsze, gdy potrzebował nagłego natchnienia. Nie wiedziała, jakim cudem to mu pomaga, ale podobało jej się to. Pamiętała, jak próbowała znaleźć taki mały rytuał dla siebie, chociaż tak naprawdę ich nie potrzebowała. Ona po prostu malowała, a efekty swojej twórczości podziwiała, gdy skończywszy, wyrywała się z transu.
Na samo wspomnienie Matthew, Laura uniosła kąciki ust ku górze. Nadal jej się podobał, ale jego obraz zamazywał się w jej wspomnieniach. Brązowe włosy zjaśniały, jakby chłopak zbyt długo przebywał na słońcu, a oczy nabrały odcieniu gorzkiej, nie mlecznej czekolady. Rysy twarzy wyostrzyły się, natomiast uśmiech przybrał inne kształty. Matt nie przypominał już Matta, a kogoś innego.
Oczy szatynki rozbiegły się po całym pomieszczeniu, zupełnie tak, jakby czegoś szukały. Po chwili przystanęły w miejscu, wwiercając się w kilka wyłożonych na staroświeckiej dębowej komodzie ramek ze zdjęciami.
Pierwsza fotografia z brzegu przedstawiała rodziców Laury. Sądząc po pięknej, białej sukni mamy i elegancko odzianym w garnitur ojcu – było to zdjęcie z ich ślubu. Na drugim zdjęciu spoglądała na Laurę matka. Była najprawdopodobniej w jej wieku. Uśmiechała się szeroko, a sterczące w każdą stronę, niesforne czarne loki wypełniały praktycznie cały kadr fotografii.
Laura uśmiechnęła się lekko. Mama była taka podobna do mnie – pomyślała.
Na następnej ramce uśmiechał się krzepko dziadek. Miał już siwe włosy, a twarz naznaczoną zmarszczkami, choć Laura była pewna, że zdjęcie wykonano dobre kilka lat temu. Zaraz obok były dwa zdjęcia dziadostwa, obydwa pokryte czernią i bielą. Jedno – z ich ślubu, a drugie – z trzydziestolecia ich małżeństwa. Dwa lata później dziadek zmarł.
Na to wspomnienie Laura poczuła ukłucie. Widok dwóch bliskich jej osób, które odeszły tak tragicznie, napawał ją żalem. Rany po tak ciężkiej stracie nie znikały szybko, nie mówiąc już o wiecznie zadomowionych w jej sercu bliznach. Dziadek zostawił ją niespełna pięć lat temu, ojciec dołączył do niego trzy lata później. Wspomnienie tych wydarzeń rozdzierało jej duszę, a Laura z trudem powstrzymywała chcący wydobyć się z niej rozpaczliwy jęk.
Skupiła się na kolejnej fotografii, z której szczerzyły się do niej dwie ciemnowłose dziewczynki. Ona wraz ze swoją siostrą, Vanessą, za dziecięcych lat. Następne zdjęcie to dorosła już Vanessa, a jeszcze późniejsze - Laura sprzed roku. I ostatnie, którego nie rozpoznawała. Jakiś blondyn, siedzący na drzewie i uśmiechający się szeroko do obiektywu. Na oko miał jakieś dziesięć, jedenaście lat. Wyglądał zupełnie jak Ross. Zaraz... To na pewno był Ross.
Blond włosy, tęczówki o wyglądzie płynnej gorzkiej czekolady... Co więcej, chłopak nie widniał jedynie na zbiorowisku rodzinnych fotografii pani Marano. Ross był definitywnie obrazem, przez który zamazywało się wspomnienie Matta. Co jeszcze więcej, nie powinno jej to dziwić, skoro tak cudownie spędzili wczoraj czas. Skoro jego usta spoczęły na jej ustach z taką lekkością i czułością, jakby znały się na pamięć. Skoro każda część jej ciała paliła się do kolejnego spotkania z nim, a każda myśl w jej mózgu rozpamiętywała ten delikatny moment uniesienia. Wszystko, co się w niej kryło, aż się rwało, aby móc przy nim być. Wszystko, co było nią, pragnęło jego.
Laura potrząsnęła machinalnie głową, aby wydobyć z siebie wszystkie myśli. Jej oczy spoczęły na wymownym wzroku Susan. Wzroku spragnionym informacji. Informacji, które posiadała ona i które jej dotyczyły.
Westchnęła głośno, wywracając wymownie oczami.
- No co? – burknęła, wyskubując miąższ z kromki.
- Powiedziałam, że nie mówi się „ciekawość to najwyższy stopień do piekła” tylko pierwszy. – odparła babcia, śmiejąc się pod nosem.
- Nie rozumiem.
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – powtórzyła Susan, nie ukrywając już chichotu.
- Moje brzmi lepiej. – skwitowała, wciąż nie podnosząc na babcię wzroku.
- To jak? – zagadnęła babcia, przerywając krótką chwilę trwającej ciszy. – Dowiem się w końcu, jak poszło?
Szatynka milczała. Spodziewała się tego pytania, mimo to, nie wymyśliła wcześniej żadnej wymijającej, ale w miarę inteligentnej wypowiedzi. W głowie miała pustkę.
- W porządku.
- I tyle?
Susan uniosła brwi i niewiadomo było, czy to z powodu zdziwienia, że na tym zakończyła się wypowiedź Laury, czy też z widocznego na pierwszy rzut oka zażenowania i konsternacji.
- No... tyle. – zająknęła się wnuczka. Na jej twarzy wymalowało się zawstydzenie.
- Ok. – kobieta po raz kolejny przerwała panującą między nimi ciszę. – Jak wolisz.
Obydwie dokończyły posiłek, nie zamieniając ze sobą już słowa. Laura odłożyła brudne naczynia do zmywarki, po czym, skrępowana, skierowała się do swojego pokoju. Pokonała pierwsze trzy schodki i przystanęła na nich. Zawahała się. Po chwili odwróciła głowę.
- To była randka. – powiedziała i odeszła, pokonawszy resztę schodów.
Pani Marano już nic na to nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się szeroko do siebie i schowała resztę naczyń do zmywarki.


- Ross, wybierasz się gdzieś?
David siedział na kanapie w salonie i oglądał w telewizorze jeden z kanałów sportowych. Ekran plazmy pokryty był barwą zielonej murawy, a małe, kolorowe kropki przemieszczały się szybko, zmieniając co chwilę pozycję.
Mężczyzna oderwał wzrok od urządzenia, wlepiwszy go w swojego syna. Na jego twarzy wymalowała się ciekawość.
- Do pani Marano, obiecałem jej pomóc. – odkrzyknął chłopak.
- Do pani Marano, mówisz? A nie panny?
- Tato... – jęknął Ross.
- Dobra, już dobra. Tylko żartowałem. – uśmiechnął się ojciec, po czym powrócił do oglądania.
Chłopak uśmiechnął się na myśl, że nie musiał udzielać sprawozdania z wczorajszego dnia – ani ojcu, a tym bardziej matce, która na jego szczęście nie wróciła jeszcze z zakupów. Zadowolony, założył na stopy buty. Otworzywszy frontowe drzwi, aby wyjść, ujrzał w nich mamę. Stała naprzeciw niego, w rękach trzymając dwie duże foliowe torby. Szczerzyła się szeroko, wwiercając spojrzenie w syna.
- Wybierasz się gdzieś? – spytała, a jej uśmiech rozszerzył się jeszcze bardziej, ku zdziwieniu Rossa.
- Taki miałem zamiar. – burknął, próbując wyminąć matkę.
- Tak bez obiadu?
- Zjem u Susan.
- U Susan? – dopytywała zadziornie. – Z Laurą?
- Nie cierpię was. – westchnął, po czym wyszedł z naburmuszoną miną.
W momencie, gdy drzwi się za nim zamknęły, zdołał jeszcze usłyszeć donośny śmiech matki w chórkach własnego ojca. Za co – pomyślał chłopak.


W pokoju panował zupełny chaos. Niepościelone łóżko, kołdra wylewająca się z poszewki, biurko z rozrzuconymi wszędzie różnymi kartkami – zapisanymi lub zamalowanymi, kilka kolorowych długopisów, kredek i różnej grubości ołówków. Podłoga zawalona niewypakowanymi jeszcze ciuchami tak, że widoczne były zaledwie trzy jej maleńkie skrawki i siedząca pośrodku tego bałaganu Laura, próbująca posortować swoje ubrania, z zaciętym wyrazem twarzy.
Nie potrafiła się na niczym skupić. Dokonawszy przy śniadaniu pewnego odkrycia, nie umiała wyzbyć się go z pamięci. Co ten chłopak miał w sobie, że przy nim zanikało dosłownie wszystko, co zdawało się mieć dla niej znaczenie i to całkiem spore. Był przystojny, nawet bardzo. Jego oczy hipnotyzowały ją za każdym razem, gdy go widziała, a uśmiech sprawiał, że sama się uśmiechała. Był sympatyczny, zachowywał się przy niej jak dżentelmen. Był romantyczny, troszczył się o nią, a jego czułość i delikatność, podczas gdy ją obejmował i dotykał nie dawała się ubrać w słowa. Ale co z tego? Wielu jest takich facetów. I tutaj Laura wyłapała błąd. Nie było ich wielu, wręcz przeciwnie – mogłaby zliczyć ich na palcach jednej ręki.
Może się pospieszyliśmy – pomyślała. W końcu znała go dopiero jeden dzień, a on przyćmiewał jej dopływ zdrowego rozsądku. Nie można zakochać się w kimś przez tak krótki czas. Nie można całować się z obcą osobą, ponieważ nagle poczuło się euforyczny przypływ romantyzmu. Nie można i już. Przecież to byłoby bez sensu. Gdyby każdy tak robił, nie byłoby szczęśliwych związków i długich, owocnych małżeństw. Tak po prostu nie wypada. Duszy człowieka nie poznasz w kilka godzin. Nie będziesz wiedział, jaką pije kawę, albo w jaki sposób się uśmiecha, gdy się denerwuje. Nie zobaczysz wtedy, ile razy się perfumuje, zanim wyjdzie z domu, ani nie rozpoznasz, gdy smutek będzie wydzierał dziurę w jego sercu. Do takich rzeczy trzeba dojrzeć, rozpoznać je na przestrzeni lat. Na to trzeba sobie, wbrew pozorom, zapracować.
A ona tego nie zrobiła. Ross wtargnął w jej życie tak szybko, jak szybko biło jej serce, gdy go widziała. Skradł jej pocałunek i prawdopodobnie też serce – natomiast ona nie zaprzeczała. Chciała, aby ją okradł, chciała należeć do niego. Pragnęła trzymać go codziennie za rękę, pragnęła czuć jego palce na swojej skórze i jego usta na swoich wargach. Pragnęła go jak diabli, chociaż świadomość, że nie powinna, przebijała się ociężale, pnąc wciąż wzwyż. Chyba się łudziła, że uda jej się powstrzymać jej pragnienia. Ale podświadomość lubi czasem płatać nam figle.
- Nie przeszkadzam?
Laura automatycznie podskoczyła na dźwięk tego głosu. Melodyjny, seksowny baryton, kurczowo trzymający się jej serca, delikatnie muskający jej uszy.
- Nie, oczywiście, że nie. – odpowiedziała szybko. Miała nadzieję, że długo nie zwlekała z odpowiedzią. – Wybacz za bałagan, ale niespecjalnie spodziewałam się teraz gości. – uśmiechnęła się niemrawo.
Podniosła wzrok. Ich oczy się spotkały. Wszystkie decyzje, które rozważała do tej pory – rozwiały się, jakby były dmuchawcem rozpostartym na wietrze.
- To moja wina, powinienem cię uprzedzić. Tylko.. że nie miałem jak. – zająknął się blondyn, spuściwszy wzrok do dołu.
- Zapomniałam ci dać mój numer! Okropnie cię przepraszam, Ross. Nie myślałam o tym wtedy. – ostatnie zdanie wypowiadała coraz to bledszym szeptem.
- Nie martw się, ja też nie skupiałem się na tym za bardzo. – uśmiechnął się promiennie. Dziewczyna odwzajemniła gest.
- Usiądź sobie gdzieś, a ja to szybko sprzątnę. – powiedziała, rozglądając się wokół. Wszędzie były porozwalane ciuchy. – Jeśli oczywiście jest gdzie. – dodała, zażenowana sytuacją, w jakiej się znalazła.
- Pomogę ci. – odparł, zatrzymawszy dłonie na jednej z sukienek. Zerknął na nią, a kąciki jego ust podniosły się. – Podoba mi się.
Laura posłała blondynowi nieśmiały uśmiech. Odłożyła złożoną już bluzkę na kupkę, po czym wzięła do ręki kolejną, starannie ją składając.
- Sukienki idą na wieszak. – powiedziała cicho. – Jeśli masz ochotę, pozawieszaj je razem z kurtkami, a ja dokończę resztę.
- Tak jest! – zasalutował, przyłożywszy dwa złączone palce do czoła.


- Myślę, że to by było na tyle. - skwitowała Laura, przyglądając się czystemu już pokojowi. – Dziękuję za pomoc. – zwróciła się do blondyna, obdarowując go uśmiechem.
- Do usług. – odparł, puszczając dziewczynie oczko.
- Jakieś propozycje? – zapytała, przerywając chwilę panującej ciszy. Chłopak potrząsnął przecząco głową, ramiona opadły mu bezsilnie. – W takim razie... – zamyśliła się. – Może spacer?
- Chętnie. - Ross uśmiechnął się perliście.


Szli, rozprawiając na tematy, które tylko nasuwały im się na język. Nie przestawali ze sobą rozmawiać, zupełnie tak, jakby znali się od dziecka. Jakiegokolwiek tematu podjęła się jedna ze stron, druga odnajdywała się w nim doskonale. Wydawałoby się, że rozumieją się bez słów.
Obydwoje przystanęli. Usiedli na skale i pogrążyli się w milczeniu. Stopy zagrzebali w rozgrzanym piasku, a słońce delikatnie ogrzewało ich ciała. Wokół panował spokój i cisza. Jedynym odgłosem, który koił ich uszy, był szum rozbijających się o brzeg fal, toczący echem po skalnym półokręgu. Nad nimi unosił się zapach słonawej morskiej wody.
- Kiedy tu przyjechałam, było to pierwsze miejsce, w jakim się zatrzymałam. Coś niesamowitego. – wyszeptała. Przymknęła oczy i odchyliła głowę. Wzięła głęboki wdech, aby morski zapach wypełnił jej nozdrza.
- Jak byłem mały, rodzice często zabierali nas na plażę. Pamiętam, że raz okropnie się na nich obraziłem. Chciałem, aby mieli nauczkę i uciekłem. Po chwili znalazłem się tutaj. Usiadłem, jeszcze bardziej rozochocony po biegu i zacząłem płakać. – zaśmiał się blondyn. – Teraz nawet nie pamiętam, o co mi wtedy chodziło, ale to nic. Dzięki temu zdobyłem miejsce, z którym dzielę każdą drobnostkę – swoje smutki i radości. Nie dziwię się, że spodobało ci się to miejsce. – dodał, uśmiechając się szeroko do towarzyszki.
- Ukradłam ci tajną kwaterę? – zachichotała, unosząc brwi do góry.
- Myślę, że jakoś uda mi się z tym pogodzić. – zawtórował jej chłopak.
Po raz kolejny zapadła między nimi cisza. Cisza, która nie potrzebowała niczego, tylko siebie nawzajem. Cisza, która była swobodna sama z siebie.
- Nie uważasz, że za bardzo się pospieszyliśmy? – spytała cicho szatynka.
- A ty? – odpowiedział, próbując wyłapać jej spojrzenie.
- Nie wiem. – odszepnęła. – Może powinniśmy pozwolić się temu rozwijać swobodnie, ale powoli?
- Żałujesz, prawda? – jego twarz była zbolała, zmartwiona.
- Nie, a ty?
- Jesteś najlepszym, co spotkało mnie w życiu. – uśmiechnął się lekko. – Boisz się wyjazdu, prawda? – dodał po chwili.
- Szczerze mówiąc, nie myślałam o tym.. – odparła smutno, lekko zakłopotana tym spostrzeżeniem.
- Więc nie myśl. Jesteśmy tutaj razem, teraz – i to się liczy.
Jego uśmiech był szczery i ciepły, dodawał jej otuchy, chociaż to nie serce Laury nagle stało się ciężkie. To on się tego bał. Nie uważał, że się pospieszyli. Uwielbiał na nią patrzeć. Wszystkie części jego ciała chciały upajać się jej ciałem, a każda komórka w jego mózgu pragnęła pogłębiać więź między nimi, poznać jej sekrety i być dla niej oparciem. Zadurzył się w niej po uszy i nie bał się do tego przyznać. Bał się, że kiedy ona wyjedzie, on straci siebie. Że poza nią nie odnajdzie już swojego świata, a wszystko przestanie mieć już dla niego sens. Bał się, że nie będzie mógł normalnie funkcjonować, że nie doczeka się ich hucznego, szczęśliwego zakończenia. Bał się ją stracić, ponieważ ona była jego wszystkim. Tak, była jego wszystkim w zaledwie jeden dzień. I on był tego pewien, jak jeszcze niczego innego w życiu.
- Hej... – szepnęła. Uniosła jego podbródek do góry, tak, aby ich oczy się spotkały. Spojrzenie miał szklane, a usta wykrzywione w wielkim grymasie bólu. – Jesteśmy tutaj razem, teraz – i tylko to się liczy. – pocałowała go w czubek nosa. – Głowa do góry, będzie dobrze. – uśmiechnęła się.
Blondyn odwzajemnił jej uśmiech, unosząc lekko kąciki ust ku górze. Przytulił ją mocno – zupełnie tak, jakby nigdy nie miał jej puścić. Napawał się zapachem jej skóry, zmieszanym z cudowną wonią perfum. Była teraz jego.
- Głodna? – zapytał, spoglądając głęboko w jej oczy. Na jego twarzy malowała się autentyczna troska.
- Jak cholera. – zaśmiała się, ponownie wtulając w ciepły tors blondyna.


Witajcie kochani!
Wiem, że zwlekałam z napisaniem tego rozdziału i wybaczcie mi to. Uwielbiam pisać i kiedy się do tego zabiorę to ciężko mi przestać, a godziny przemijają mi z szybkością światła, ale bardzo trudno mi się za to wziąć, kiedy trzeba.
Teraz zaczyna się rok szkolny i mam nadzieję, że uda mi się was nie zaniedbywać, ale z góry mi wybaczcie, jeśli nie zawsze zakończę swoje starania powodzeniem. Proszę was o wyrozumiałość.
Dziękuję za wszystkie komentarze i opinie. One bardzo motywują – im więcej jest czytelników, i to zadowolonych, tym bardziej staram się utrzymać poziom, a nawet go polepszać. Jesteście świetni i bardzo się cieszę, że mnie wspieracie.
Do napisania za niedługo, mam nadzieję! :)

4 komentarze:

  1. Słodkie:)
    Świetny rozdział

    OdpowiedzUsuń
  2. Super rozdział :*
    Czekam na next <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Hdpshdoshgdofhdpeijwpahcphspdbdphdpshepsbpfheoed.

    <3333
    Takie pocieszenie na wieczór *_____*

    Z rozdziału.praktycznie o niczym zrobilaś cudo *-*

    Widać, że lubisz pisać.

    Wiesz o.tym, że pomimo faktu, iż jestem świadom nadchodzącego pasma nieszczęśliwych zdarzeń, to i tak będę cię chciała za nie zabić, don't you? :3333

    I rozumiem Cię jak najbardziej, sama teraz idę do drugiej liceum xD
    A.właśnie, zapraszam cię na.epilog xD
    http://the-story-of-auslly.blog.pl/epilog-so-be-it/

    OdpowiedzUsuń
  4. To tak na początku powiem, że znalazłam Twojego bloga przypadkiem, wpisując w wyszukiwarkę "opowiadania o Raurze". Bardzo się cieszę, że na niego trafiłam. Dzisiaj udało mi się zadrobić rozdziały. Mimo, że jest ich tylko 6, to i tak, nie miałam czasu aby je przeczytać ;__; Dopiero dzisiaj na religii udało mi się tego dokonać poprzez telefon, a komentuję dopiero teraz :)
    Bardzo ładnie opisujesz wszystkie zdarzenia, uczucia i emocje bohaterów. To się ceni wśród bloggerek :) Czekam na następny ^^

    *chamska reklama*
    Zapraszam do mnie, to mój nowy blog o Raurze. Mam nadzieję, że wpadniesz i zostaniesz na dłużej, będziesz czytać, komentować i obserwować bloga, bardzo mi na tym zależy: http://raura-in-the-name-of-love.blogspot.com/ :)

    OdpowiedzUsuń