Promienie słoneczne
rozświetliły sypialnię, zmieniając kremowy kolor ścian w ciepłą, radosną żółć,
upstrzoną czerwonymi od światła kwiatami. Wyglądało to tak, jakby słońce
leniwie wlewało się na letnią łąkę – pełną pożółkłej już trawy i dorodnych, soczystych
maków.
Na łóżku, zakrywająca
zaledwie skrawek brzucha lekką puchową kołdrą, leżała Laura. Przewróciła się na
drugi bok, mrucząc coś ospale. Twarz miała całą rumianą, rozgrzana od ciepłoty
nakrycia i upalnej temperatury.
Przez uchylone okno
wleciał zefir. Zatoczył okrąg wokół pokoju, zatrzymując się na szatynce.
Smagnął jej zaróżowione policzki, szczypiąc je delikatnie i owinąwszy ją swoją
lekkością, zniknął w czeluściach pomieszczenia.
- Nareszcie jakieś
orzeźwienie. – wymamrotała niezrozumiale.
Z ogromnym oporem
podniosła się do pozycji siedzącej. Przeciągnęła się, wyginając kręgosłup w łuk,
niczym rasowy kot. Przetarła oczy, dokonawszy przy tym naturalnego odruchu
ziewnięcia, po czym niechętnie wstała, chwiejnym krokiem zmierzając ku drzwiom
wyjściowym.
Szatynka ociągając
się, zeszła po schodach.
W kuchni krzątała się
już babcia. Wbijała właśnie jajka na rozgrzaną patelnię, na których znajdowała
się już posiekana cebula wraz z kiszonym ogórkiem. Kobieta przyprawiła potrawę
pieprzem i solą, a następnie, przemieszawszy ją, dodała pokrojonego pomidora i
ponownie zanurzyła w jajecznej breji drewnianą łyżkę.
Im bliżej
pomieszczenia była Laura, tym wyraźniejszy zapach wznosił się nieopodal jej
nosa. Pokonując kolejne kroki, woń śniadania wpadł do jej nozdrzy, napełniając
jej ciało swoim aromatem. Natomiast mózg, rozkosznie odurzony, przypomniał
żołądkowi, jak bardzo ten powinien być głodny.
- O, Laura, wstałaś!
– uśmiechnęła się promiennie babcia. – To cudownie, bo właśnie miałam iść cię
budzić. Śniadanie gotowe. – dodała, nakładając wnuczce jej porcję na talerz. To
samo uczyniła sobie.
- Dziękuję. –
odwzajemniła uśmiech. – Pachnie wspaniale.
Po tych słowach
słychać było jedynie stukot widelców o talerze. Kobiety jadły w ciszy,
delektując się spożywanym posiłkiem.
Susan przegryzła
kromkę chleba, wlepiwszy zaciekawiony, a zarazem nurtujący wzrok w Laurę.
Dziewczyna, lekko speszona, spuściła głowę. Wiedziała o czym myśli babcia i
przerażała ją szybkość nadchodzącej spowiedzi.
- Babciu – jęknęła
szatynka, wciąż utrzymując spojrzenie w zawartości swojego talerza. – Trochę
mnie peszysz.
- Wybacz, Lauruniu. –
odpowiedziała, zawstydzona swoim nietaktem. – Po prostu... zżera mnie
ciekawość. – zniżyła głos tak, że dziewczyna z trudem dosłyszała jej słowa.
- A wie babcia, że
ciekawość to najwyższy stopień do piekła? – wybąkała szatynka, zanim zdążyła
ugryźć się w język. A co tam, raz się żyje - pomyślała.
Ufała Susan, nawet
bardzo. Potrafiła jej się zwierzać z wielu rzeczy, czując przy tym ulgę. Babcia
dawała jej takie wsparcie, jakiego nie zaznała od nikogo innego. Pewnie
dlatego, że robiła to na swój babciny sposób – i była w tym niezawodna. Lecz
nie tutaj tkwił problem. Schody zaczynały się w momencie, gdy rozmowa
przebiegała wokół mężczyzn. Szczególnie wokół chłopców, którzy nie byli
obojętni Laurze. A Ross Lynch zdecydowanie nie był jej obojętny.
Pomijając Rossa,
Laura tylko raz w życiu zadurzyła się w kimś tak mocno. Chłopak ten uczęszczał
z nią na zajęcia artystyczne. Za każdym razem, gdy siadał nieopodal jej miejsca,
uśmiechał się do niej, wypowiadając krótkie: „Hej Laura” – a ona okropnie się
wtedy rumieniła, powtarzając w myślach jego słowa, niczym mantrę.
Lubiła obserwować,
jak pochłania go rzeźbiarstwo. Siedział na obrotowym krześle, okręcając się wokół
własnej osi - zawsze, gdy potrzebował nagłego natchnienia. Nie wiedziała, jakim
cudem to mu pomaga, ale podobało jej się to. Pamiętała, jak próbowała znaleźć
taki mały rytuał dla siebie, chociaż tak naprawdę ich nie potrzebowała. Ona po
prostu malowała, a efekty swojej twórczości podziwiała, gdy skończywszy,
wyrywała się z transu.
Na samo wspomnienie
Matthew, Laura uniosła kąciki ust ku górze. Nadal jej się podobał, ale jego
obraz zamazywał się w jej wspomnieniach. Brązowe włosy zjaśniały, jakby chłopak
zbyt długo przebywał na słońcu, a oczy nabrały odcieniu gorzkiej, nie mlecznej
czekolady. Rysy twarzy wyostrzyły się, natomiast uśmiech przybrał inne
kształty. Matt nie przypominał już Matta, a kogoś innego.
Oczy szatynki
rozbiegły się po całym pomieszczeniu, zupełnie tak, jakby czegoś szukały. Po
chwili przystanęły w miejscu, wwiercając się w kilka wyłożonych na
staroświeckiej dębowej komodzie ramek ze zdjęciami.
Pierwsza fotografia z
brzegu przedstawiała rodziców Laury. Sądząc po pięknej, białej sukni mamy i
elegancko odzianym w garnitur ojcu – było to zdjęcie z ich ślubu. Na drugim
zdjęciu spoglądała na Laurę matka. Była najprawdopodobniej w jej wieku.
Uśmiechała się szeroko, a sterczące w każdą stronę, niesforne czarne loki
wypełniały praktycznie cały kadr fotografii.
Laura uśmiechnęła się
lekko. Mama była taka podobna do mnie – pomyślała.
Na następnej ramce
uśmiechał się krzepko dziadek. Miał już siwe włosy, a twarz naznaczoną
zmarszczkami, choć Laura była pewna, że zdjęcie wykonano dobre kilka lat temu.
Zaraz obok były dwa zdjęcia dziadostwa, obydwa pokryte czernią i bielą. Jedno –
z ich ślubu, a drugie – z trzydziestolecia ich małżeństwa. Dwa lata później
dziadek zmarł.
Na to wspomnienie
Laura poczuła ukłucie. Widok dwóch bliskich jej osób, które odeszły tak tragicznie,
napawał ją żalem. Rany po tak ciężkiej stracie nie znikały szybko, nie mówiąc
już o wiecznie zadomowionych w jej sercu bliznach. Dziadek zostawił ją
niespełna pięć lat temu, ojciec dołączył do niego trzy lata później.
Wspomnienie tych wydarzeń rozdzierało jej duszę, a Laura z trudem
powstrzymywała chcący wydobyć się z niej rozpaczliwy jęk.
Skupiła się na
kolejnej fotografii, z której szczerzyły się do niej dwie ciemnowłose
dziewczynki. Ona wraz ze swoją siostrą, Vanessą, za dziecięcych lat. Następne
zdjęcie to dorosła już Vanessa, a jeszcze późniejsze - Laura sprzed roku. I
ostatnie, którego nie rozpoznawała. Jakiś blondyn, siedzący na drzewie i
uśmiechający się szeroko do obiektywu. Na oko miał jakieś dziesięć, jedenaście
lat. Wyglądał zupełnie jak Ross. Zaraz... To na pewno był Ross.
Blond włosy, tęczówki
o wyglądzie płynnej gorzkiej czekolady... Co więcej, chłopak nie widniał
jedynie na zbiorowisku rodzinnych fotografii pani Marano. Ross był definitywnie
obrazem, przez który zamazywało się wspomnienie Matta. Co jeszcze więcej, nie
powinno jej to dziwić, skoro tak cudownie spędzili wczoraj czas. Skoro jego
usta spoczęły na jej ustach z taką lekkością i czułością, jakby znały się na
pamięć. Skoro każda część jej ciała paliła się do kolejnego spotkania z nim, a
każda myśl w jej mózgu rozpamiętywała ten delikatny moment uniesienia.
Wszystko, co się w niej kryło, aż się rwało, aby móc przy nim być. Wszystko, co
było nią, pragnęło jego.
Laura potrząsnęła
machinalnie głową, aby wydobyć z siebie wszystkie myśli. Jej oczy spoczęły na
wymownym wzroku Susan. Wzroku spragnionym informacji. Informacji, które
posiadała ona i które jej dotyczyły.
Westchnęła głośno,
wywracając wymownie oczami.
- No co? – burknęła,
wyskubując miąższ z kromki.
- Powiedziałam, że
nie mówi się „ciekawość to najwyższy stopień do piekła” tylko pierwszy. –
odparła babcia, śmiejąc się pod nosem.
- Nie rozumiem.
- Ciekawość to
pierwszy stopień do piekła. – powtórzyła Susan, nie ukrywając już chichotu.
- Moje brzmi lepiej.
– skwitowała, wciąż nie podnosząc na babcię wzroku.
- To jak? – zagadnęła
babcia, przerywając krótką chwilę trwającej ciszy. – Dowiem się w końcu, jak
poszło?
Szatynka milczała.
Spodziewała się tego pytania, mimo to, nie wymyśliła wcześniej żadnej
wymijającej, ale w miarę inteligentnej wypowiedzi. W głowie miała pustkę.
- W porządku.
- I tyle?
Susan uniosła brwi i
niewiadomo było, czy to z powodu zdziwienia, że na tym zakończyła się wypowiedź
Laury, czy też z widocznego na pierwszy rzut oka zażenowania i konsternacji.
- No... tyle. –
zająknęła się wnuczka. Na jej twarzy wymalowało się zawstydzenie.
- Ok. – kobieta po
raz kolejny przerwała panującą między nimi ciszę. – Jak wolisz.
Obydwie dokończyły
posiłek, nie zamieniając ze sobą już słowa. Laura odłożyła brudne naczynia do zmywarki,
po czym, skrępowana, skierowała się do swojego pokoju. Pokonała pierwsze trzy
schodki i przystanęła na nich. Zawahała się. Po chwili odwróciła głowę.
- To była randka. –
powiedziała i odeszła, pokonawszy resztę schodów.
Pani Marano już nic
na to nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się szeroko do siebie i schowała resztę
naczyń do zmywarki.
- Ross, wybierasz się
gdzieś?
David siedział na
kanapie w salonie i oglądał w telewizorze jeden z kanałów sportowych. Ekran plazmy
pokryty był barwą zielonej murawy, a małe, kolorowe kropki przemieszczały się
szybko, zmieniając co chwilę pozycję.
Mężczyzna oderwał
wzrok od urządzenia, wlepiwszy go w swojego syna. Na jego twarzy wymalowała się
ciekawość.
- Do pani Marano,
obiecałem jej pomóc. – odkrzyknął chłopak.
- Do pani Marano,
mówisz? A nie panny?
- Tato... – jęknął Ross.
- Dobra, już dobra.
Tylko żartowałem. – uśmiechnął się ojciec, po czym powrócił do oglądania.
Chłopak uśmiechnął
się na myśl, że nie musiał udzielać sprawozdania z wczorajszego dnia – ani ojcu,
a tym bardziej matce, która na jego szczęście nie wróciła jeszcze z zakupów.
Zadowolony, założył na stopy buty. Otworzywszy frontowe drzwi, aby wyjść,
ujrzał w nich mamę. Stała naprzeciw niego, w rękach trzymając dwie duże foliowe
torby. Szczerzyła się szeroko, wwiercając spojrzenie w syna.
- Wybierasz się
gdzieś? – spytała, a jej uśmiech rozszerzył się jeszcze bardziej, ku zdziwieniu
Rossa.
- Taki miałem zamiar.
– burknął, próbując wyminąć matkę.
- Tak bez obiadu?
- Zjem u Susan.
- U Susan? –
dopytywała zadziornie. – Z Laurą?
- Nie cierpię was. –
westchnął, po czym wyszedł z naburmuszoną miną.
W momencie, gdy drzwi
się za nim zamknęły, zdołał jeszcze usłyszeć donośny śmiech matki w chórkach
własnego ojca. Za co – pomyślał chłopak.
W pokoju panował
zupełny chaos. Niepościelone łóżko, kołdra wylewająca się z poszewki, biurko z
rozrzuconymi wszędzie różnymi kartkami – zapisanymi lub zamalowanymi, kilka
kolorowych długopisów, kredek i różnej grubości ołówków. Podłoga zawalona niewypakowanymi
jeszcze ciuchami tak, że widoczne były zaledwie trzy jej maleńkie skrawki i
siedząca pośrodku tego bałaganu Laura, próbująca posortować swoje ubrania, z
zaciętym wyrazem twarzy.
Nie potrafiła się na
niczym skupić. Dokonawszy przy śniadaniu pewnego odkrycia, nie umiała wyzbyć
się go z pamięci. Co ten chłopak miał w sobie, że przy nim zanikało dosłownie
wszystko, co zdawało się mieć dla niej znaczenie i to całkiem spore. Był
przystojny, nawet bardzo. Jego oczy hipnotyzowały ją za każdym razem, gdy go
widziała, a uśmiech sprawiał, że sama się uśmiechała. Był sympatyczny,
zachowywał się przy niej jak dżentelmen. Był romantyczny, troszczył się o nią,
a jego czułość i delikatność, podczas gdy ją obejmował i dotykał nie dawała się
ubrać w słowa. Ale co z tego? Wielu jest takich facetów. I tutaj Laura wyłapała
błąd. Nie było ich wielu, wręcz przeciwnie – mogłaby zliczyć ich na palcach
jednej ręki.
Może się
pospieszyliśmy – pomyślała. W końcu znała go dopiero jeden dzień, a on przyćmiewał
jej dopływ zdrowego rozsądku. Nie można zakochać się w kimś przez tak krótki
czas. Nie można całować się z obcą osobą, ponieważ nagle poczuło się euforyczny
przypływ romantyzmu. Nie można i już. Przecież to byłoby bez sensu. Gdyby każdy
tak robił, nie byłoby szczęśliwych związków i długich, owocnych małżeństw. Tak
po prostu nie wypada. Duszy człowieka nie poznasz w kilka godzin. Nie będziesz
wiedział, jaką pije kawę, albo w jaki sposób się uśmiecha, gdy się denerwuje.
Nie zobaczysz wtedy, ile razy się perfumuje, zanim wyjdzie z domu, ani nie
rozpoznasz, gdy smutek będzie wydzierał dziurę w jego sercu. Do takich rzeczy
trzeba dojrzeć, rozpoznać je na przestrzeni lat. Na to trzeba sobie, wbrew
pozorom, zapracować.
A ona tego nie
zrobiła. Ross wtargnął w jej życie tak szybko, jak szybko biło jej serce, gdy
go widziała. Skradł jej pocałunek i prawdopodobnie też serce – natomiast ona
nie zaprzeczała. Chciała, aby ją okradł, chciała należeć do niego. Pragnęła
trzymać go codziennie za rękę, pragnęła czuć jego palce na swojej skórze i jego
usta na swoich wargach. Pragnęła go jak diabli, chociaż świadomość, że nie
powinna, przebijała się ociężale, pnąc wciąż wzwyż. Chyba się łudziła, że uda
jej się powstrzymać jej pragnienia. Ale podświadomość lubi czasem płatać nam
figle.
- Nie przeszkadzam?
Laura automatycznie
podskoczyła na dźwięk tego głosu. Melodyjny, seksowny baryton, kurczowo
trzymający się jej serca, delikatnie muskający jej uszy.
- Nie, oczywiście, że
nie. – odpowiedziała szybko. Miała nadzieję, że długo nie zwlekała z
odpowiedzią. – Wybacz za bałagan, ale niespecjalnie spodziewałam się teraz
gości. – uśmiechnęła się niemrawo.
Podniosła wzrok. Ich
oczy się spotkały. Wszystkie decyzje, które rozważała do tej pory – rozwiały się,
jakby były dmuchawcem rozpostartym na wietrze.
- To moja wina,
powinienem cię uprzedzić. Tylko.. że nie miałem jak. – zająknął się blondyn,
spuściwszy wzrok do dołu.
- Zapomniałam ci dać
mój numer! Okropnie cię przepraszam, Ross. Nie myślałam o tym wtedy. – ostatnie
zdanie wypowiadała coraz to bledszym szeptem.
- Nie martw się, ja
też nie skupiałem się na tym za bardzo. – uśmiechnął się promiennie. Dziewczyna
odwzajemniła gest.
- Usiądź sobie
gdzieś, a ja to szybko sprzątnę. – powiedziała, rozglądając się wokół. Wszędzie
były porozwalane ciuchy. – Jeśli oczywiście jest gdzie. – dodała, zażenowana
sytuacją, w jakiej się znalazła.
- Pomogę ci. –
odparł, zatrzymawszy dłonie na jednej z sukienek. Zerknął na nią, a kąciki jego
ust podniosły się. – Podoba mi się.
Laura posłała
blondynowi nieśmiały uśmiech. Odłożyła złożoną już bluzkę na kupkę, po czym wzięła
do ręki kolejną, starannie ją składając.
- Sukienki idą na
wieszak. – powiedziała cicho. – Jeśli masz ochotę, pozawieszaj je razem z
kurtkami, a ja dokończę resztę.
- Tak jest! –
zasalutował, przyłożywszy dwa złączone palce do czoła.
- Myślę, że to by było
na tyle. - skwitowała Laura, przyglądając się czystemu już pokojowi. – Dziękuję
za pomoc. – zwróciła się do blondyna, obdarowując go uśmiechem.
- Do usług. – odparł,
puszczając dziewczynie oczko.
- Jakieś propozycje? –
zapytała, przerywając chwilę panującej ciszy. Chłopak potrząsnął przecząco głową,
ramiona opadły mu bezsilnie. – W takim razie... – zamyśliła się. – Może spacer?
- Chętnie. - Ross
uśmiechnął się perliście.
Szli, rozprawiając na
tematy, które tylko nasuwały im się na język. Nie przestawali ze sobą
rozmawiać, zupełnie tak, jakby znali się od dziecka. Jakiegokolwiek tematu
podjęła się jedna ze stron, druga odnajdywała się w nim doskonale. Wydawałoby
się, że rozumieją się bez słów.
Obydwoje przystanęli.
Usiedli na skale i pogrążyli się w milczeniu. Stopy zagrzebali w rozgrzanym
piasku, a słońce delikatnie ogrzewało ich ciała. Wokół panował spokój i cisza.
Jedynym odgłosem, który koił ich uszy, był szum rozbijających się o brzeg fal,
toczący echem po skalnym półokręgu. Nad nimi unosił się zapach słonawej
morskiej wody.
- Kiedy tu
przyjechałam, było to pierwsze miejsce, w jakim się zatrzymałam. Coś
niesamowitego. – wyszeptała. Przymknęła oczy i odchyliła głowę. Wzięła głęboki
wdech, aby morski zapach wypełnił jej nozdrza.
- Jak byłem mały,
rodzice często zabierali nas na plażę. Pamiętam, że raz okropnie się na nich
obraziłem. Chciałem, aby mieli nauczkę i uciekłem. Po chwili znalazłem się
tutaj. Usiadłem, jeszcze bardziej rozochocony po biegu i zacząłem płakać. –
zaśmiał się blondyn. – Teraz nawet nie pamiętam, o co mi wtedy chodziło, ale to
nic. Dzięki temu zdobyłem miejsce, z którym dzielę każdą drobnostkę – swoje smutki
i radości. Nie dziwię się, że spodobało ci się to miejsce. – dodał, uśmiechając
się szeroko do towarzyszki.
- Ukradłam ci tajną
kwaterę? – zachichotała, unosząc brwi do góry.
- Myślę, że jakoś uda
mi się z tym pogodzić. – zawtórował jej chłopak.
Po raz kolejny
zapadła między nimi cisza. Cisza, która nie potrzebowała niczego, tylko siebie
nawzajem. Cisza, która była swobodna sama z siebie.
- Nie uważasz, że za
bardzo się pospieszyliśmy? – spytała cicho szatynka.
- A ty? –
odpowiedział, próbując wyłapać jej spojrzenie.
- Nie wiem. –
odszepnęła. – Może powinniśmy pozwolić się temu rozwijać swobodnie, ale powoli?
- Żałujesz, prawda? –
jego twarz była zbolała, zmartwiona.
- Nie, a ty?
- Jesteś najlepszym,
co spotkało mnie w życiu. – uśmiechnął się lekko. – Boisz się wyjazdu, prawda? –
dodał po chwili.
- Szczerze mówiąc,
nie myślałam o tym.. – odparła smutno, lekko zakłopotana tym spostrzeżeniem.
- Więc nie myśl. Jesteśmy
tutaj razem, teraz – i to się liczy.
Jego uśmiech był
szczery i ciepły, dodawał jej otuchy, chociaż to nie serce Laury nagle stało
się ciężkie. To on się tego bał. Nie uważał, że się pospieszyli. Uwielbiał na
nią patrzeć. Wszystkie części jego ciała chciały upajać się jej ciałem, a każda
komórka w jego mózgu pragnęła pogłębiać więź między nimi, poznać jej sekrety i
być dla niej oparciem. Zadurzył się w niej po uszy i nie bał się do tego
przyznać. Bał się, że kiedy ona wyjedzie, on straci siebie. Że poza nią nie
odnajdzie już swojego świata, a wszystko przestanie mieć już dla niego sens.
Bał się, że nie będzie mógł normalnie funkcjonować, że nie doczeka się ich
hucznego, szczęśliwego zakończenia. Bał się ją stracić, ponieważ ona była jego
wszystkim. Tak, była jego wszystkim w zaledwie jeden dzień. I on był tego
pewien, jak jeszcze niczego innego w życiu.
- Hej... – szepnęła.
Uniosła jego podbródek do góry, tak, aby ich oczy się spotkały. Spojrzenie miał
szklane, a usta wykrzywione w wielkim grymasie bólu. – Jesteśmy tutaj razem,
teraz – i tylko to się liczy. – pocałowała go w czubek nosa. – Głowa do góry,
będzie dobrze. – uśmiechnęła się.
Blondyn odwzajemnił
jej uśmiech, unosząc lekko kąciki ust ku górze. Przytulił ją mocno – zupełnie tak,
jakby nigdy nie miał jej puścić. Napawał się zapachem jej skóry, zmieszanym z
cudowną wonią perfum. Była teraz jego.
- Głodna? – zapytał,
spoglądając głęboko w jej oczy. Na jego twarzy malowała się autentyczna troska.
- Jak cholera. –
zaśmiała się, ponownie wtulając w ciepły tors blondyna.
Witajcie kochani!
Wiem, że zwlekałam z
napisaniem tego rozdziału i wybaczcie mi to. Uwielbiam pisać i kiedy się do
tego zabiorę to ciężko mi przestać, a godziny przemijają mi z szybkością
światła, ale bardzo trudno mi się za to wziąć, kiedy trzeba.
Teraz zaczyna się rok
szkolny i mam nadzieję, że uda mi się was nie zaniedbywać, ale z góry mi
wybaczcie, jeśli nie zawsze zakończę swoje starania powodzeniem. Proszę was o
wyrozumiałość.
Dziękuję za wszystkie
komentarze i opinie. One bardzo motywują – im więcej jest czytelników, i to
zadowolonych, tym bardziej staram się utrzymać poziom, a nawet go polepszać.
Jesteście świetni i bardzo się cieszę, że mnie wspieracie.
Do napisania za
niedługo, mam nadzieję! :)
Słodkie:)
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział
Super rozdział :*
OdpowiedzUsuńCzekam na next <3
Hdpshdoshgdofhdpeijwpahcphspdbdphdpshepsbpfheoed.
OdpowiedzUsuń<3333
Takie pocieszenie na wieczór *_____*
Z rozdziału.praktycznie o niczym zrobilaś cudo *-*
Widać, że lubisz pisać.
Wiesz o.tym, że pomimo faktu, iż jestem świadom nadchodzącego pasma nieszczęśliwych zdarzeń, to i tak będę cię chciała za nie zabić, don't you? :3333
I rozumiem Cię jak najbardziej, sama teraz idę do drugiej liceum xD
A.właśnie, zapraszam cię na.epilog xD
http://the-story-of-auslly.blog.pl/epilog-so-be-it/
To tak na początku powiem, że znalazłam Twojego bloga przypadkiem, wpisując w wyszukiwarkę "opowiadania o Raurze". Bardzo się cieszę, że na niego trafiłam. Dzisiaj udało mi się zadrobić rozdziały. Mimo, że jest ich tylko 6, to i tak, nie miałam czasu aby je przeczytać ;__; Dopiero dzisiaj na religii udało mi się tego dokonać poprzez telefon, a komentuję dopiero teraz :)
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie opisujesz wszystkie zdarzenia, uczucia i emocje bohaterów. To się ceni wśród bloggerek :) Czekam na następny ^^
*chamska reklama*
Zapraszam do mnie, to mój nowy blog o Raurze. Mam nadzieję, że wpadniesz i zostaniesz na dłużej, będziesz czytać, komentować i obserwować bloga, bardzo mi na tym zależy: http://raura-in-the-name-of-love.blogspot.com/ :)